Oto historia z morałem, bo takie są najlepsze. Może mało widowiskowa i nie rozgrywająca się na końcu świata, ale w mojej pamięci zapisała się na długo. A to dlatego, że odarła mnie z podróżniczej pychy i pewności siebie.
Wyjeżdżając w pojedynkę, zazwyczaj schlebiałam zasadzie „nie martw się zawczasu” i „jakoś to będzie”. Do tej pory zawsze spadałam na cztery łapy, mimo że w trakcie moich eskapad targały mną mniejsze i większe kataklizmy. Wiele już przeżyłam i do niedawna byłam naiwnie przekonana, że nigdy nie wpadnę w panikę w obliczu problemów i zachowam chłodną głowę. Bo niby po co się denerwować, jak zawsze znajdzie się rozwiązanie? Tego nauczyło mnie doświadczenie. No cóż, nie zawsze jest tak łatwo i przyjemnie…
Końcówka mojej ostatniej podróży do Włoch kosztowała mnie sporo nerwów. Powrót do Polski był dość czasochłonny i skomplikowany, bo najpierw jechałam pociągiem IC z Pizy do Genui, potem regionalnym do Mediolanu, by stamtąd złapać bus prosto na lotnisko w Bergamo. Jeszcze w Polsce kupiłam bilety kolejowe, sprawdzając godziny odjazdów i dając sobie – jak mniemałam – wystarczającą ilość czasu na przesiadkę w Genui. Dzień wcześniej pokonałam kawałeczek tej trasy (Cinque Terre-Piza) i miałam 45 minut opóźnienia. Stwierdziłam wówczas, że taka sytuacja nie może przecież zdarzać się codziennie i była to tylko jednorazowa wpadka włoskich kolei. O wielka naiwności!
Zaczęło się dobrze. Pociąg do Pizy przyjechał punktualnie i sunął bez problemu przez 1/3 trasy. Aż nagle stanął w polu, a z głośników dobiegł komunikat, że linia trakcyjna została zerwana i opóźnienie wyniesie 15 minut. Było oczywiście dłuższe. Mój wesoły współpasażer powiedział, żebym nigdy nie wierzyła temu, co mówią włoscy kolejarze. Jednak ja wciąż uparcie wierzyłam, że jak już ruszymy, to po drodze nadrobimy opóźnienie i jeszcze zdążę się przesiąść. Przecież nie raz miałam takie szczęście. Największy fart – w Budapeszcie zdążyłam na autobus do Krakowa minutę przed odjazdem. Mój pociąg z Belgradu był opóźniony półtorej godziny, choć zaczynał od trzech godzin. Gdy w końcu dotoczył się do stacji końcowej, miałam jeszcze 20 minut na dotarcie na dworzec autobusowy, który bynajmniej nie był tuż obok kolejowego.
Rzuciłam się pędem do metra – najpierw kupiłam bilet, a potem w popłochu zaczepiałam ludzi, by wskazali mi odpowiedni kierunek jazdy. Nikt nie mówił po angielsku i wszyscy odganiali mnie jak irytująco brzęczącą muchę. W końcu jakiś chłopak powiedział, że mam wsiąść do wagonu po prawej – akurat dwa składy przyjechały jednocześnie. Jednak gdy w środku utwierdzałam się, czy to właściwy kierunek, ktoś powiedział mi, że mam jednak się przesiąść. Wybiegłam jak najlepszy sprinter i zdążyłam wcisnąć się do drugiego wagonu metra. Po dojechaniu na miejsce chyba Anioł Stróż mną kierował, bo bez żadnego błądzenia dotarłam na mój przystanek autobusowy, gdzie panowie kierowcy dokończali palić papierosy. Wierzcie na słowo, że zostały im tylko końcóweczki i gdybym pojechała metrem w złą stronę choćby jedną stację, autobus na pewno by mi uciekł.
Kolejowa panika
Niestety włoska historia nie miała takiego spektakularnego happy endu. Opóźnienie było zbyt duże i na pewno nie zdążyłabym na przesiadkę na stacji Genova Porta Principe, skąd miałam bilet, więc postanowiłam wysiąść wcześniej na Genova Brignole. Liczyłam na to, że być może pociąg do Mediolanu będzie przez nią przejeżdżał, a wtedy go złapię. Owszem, przejeżdżał, ale wcześniej, a nie później, jak zakładałam, bo trasa nie biegła w drugim kierunku. Pamiętałam, że o tej godzinie były jeszcze droższe pociągi IC, które mogłyby mnie dowieźć do Mediolanu na czas i dzięki temu zdążę na lot.
Podchodzę więc do maszyny, aby kupić bilet – obsługują tylko karty płatnicze, ale tu mnie nie zagięły, bo mam takową, i to w euro. Pociąg miałabym już za 20 minut, na dodatek IC, ale pokazuje się informacja, że zostały tylko miejsca w pierwszej klasie, oczywiście odpowiednio droższe. Myślę sobie – bez żartów. Klikam od początku, a teraz wyświetla się komunikat, że już w ogóle nie ma miejsc.
Zaczynam powoli panikować. Reszta pociągów jest za późno, więc nie zdążę na lot. Sprawdzam więc połączenia ze stacji Genova Porta Principe do Mediolanu – ten sam pociąg IC i tutaj są miejsca zarówno w pierwszej, jak i drugiej klasie. Ale nie kupuję ich, bo jak niby dojadę do Porta Principe, skoro z Genova Brignole wszystko jest zarezerwowane? Potem nagły przebłysk – no jak to, jak dojadę? Jedną stację na gapę :) Ale zanim na to wpadłam, miejsca w drugiej klasie się skończyły i została tylko pierwsza. Cóż zrobić, trzeba kupować.
Podróż z happy endem
Pociąg podjeżdża o czasie, a ja ładuję się od razu do kibelka, bo widzę, że z pierwszej klasy wygląda konduktor. Boję się tam od razu wejść, bo ktoś może jeszcze siedzieć na moim miejscu. Po 5 minutach wychodzę i dumnie zmierzam do swojego wagonu. Nie był to mój debiut w pierwszej klasie we Włoszech (w Polsce nigdy nią nie jechałam!), ale poprzednia pierwszą klasę kupiłam z wyprzedzeniem w cenie drugiej klasy (za 9 €!), a dodatkowo była mało pierwszoklasowa. Pociąg jechał z Rzymu do Neapolu i jak to bywa na Południu, ludzie z drugiej klasy lub nawet bez biletu zajęli miejsca w pierwszej.
Hałas, ścisk i niewygoda jak w pociągu regionalnym. Natomiast pierwsza klasa w pociągu IC na na trasie Genua-Mediolan wyglądała tak, jak wyglądać powinna. Miękkie, szare fotele, zgodnie z zapewnieniami z metki – antybakteryjne, dwa rzędy siedzeń – pojedyncze z jednej strony ze stoliczkiem i podwójne z drugiej strony, też ze stoliczkiem. Pasażerowie na poziomie, a klimatyzacja działająca. Do Mediolanu dojechałam o czasie, a na samolot zdążyłam.
Jaki morał z tej historii? Jest ich kilka.
1. We Włoszech czasem 5 minut wystarczy na przesiadkę, a innym razem i 30 minut będzie za mało.
2. Jeśli czeka Was podróż pociągiem z przesiadką, na dodatek na lotnisko, zostawcie sobie co najmniej 45 min zapasu i nie kupujcie od razu drugiego biletu na pociąg (chyba że taki bilet kombinowany, uwzględniający przesiadkę, będzie naprawdę dużo tańszy od zakupu dwóch oddzielnych)
3. I najważniejsze – jak nie zdążycie na przesiadkę lub traficie na jakiekolwiek inne nieprzewidziane sytuacje, nie wpadajcie w panikę. Właśnie wtedy zaczyna się przygoda :) I jest potem o czym opowiadać. Ja np. zyskałam temat na notkę. I pozostaje mi trzymać kciuki, aby za kanwę opowieści nigdy nie posłużyło mi spóźnienie się na samolot.