Poszukiwany, poszukiwana w podróży

Poszukiwany, poszukiwana w podróży

W czasie wędrówek po innych krajach zawsze trafia się coś do odszukania, zaczynając od noclegu, a kończąc na tak prozaicznych i zdawałoby się nieskomplikowanych kwestiach jak sklep spożywczy, toaleta czy poczta. Jednak ich znalezienie nie zawsze jest łatwe, więc trzeba odwołać się do swojej kreatywności (ewentualnie ogromnego tupetu) lub poprosić o pomoc miejscowych. Poniżej przedstawiam listę moich małych podróżniczych poszukiwań, które najbardziej zapadły mi w pamięć.

 

Kantor: Djirokaster

Przed swoją podróżą do Albanii przeczytałam, że najkorzystniej jest wymieniać pieniądze na ulicy. Więc zaraz po przybyciu do mojego pierwszego albańskiego miasta wybrałam się na poszukiwanie cinkciarzy (to bardzo nieładne słowo, ale nie znam lepszego odpowiednika). Kręcili się nieopodal mojego hotelu, ale nie byli aż tak namolni jak ci, których niegdyś spotkałam w Prisztinie. Ale tak samo jak kosowscy cinkciarze bezceremonialnie trzymali w dłoni ogromne pliki dolarów i euro jakby to była nic nie warta bibuła.

Za pomocą kalkulatora wystukali mi oferowany przez siebie kurs, po czym ja wstukałam swój, posiłkując się kursem znalezionym przed wyjazdem w Internecie. Każdy z nich po kolei cmokał i kręcił głową w geście odmowy. Przystając tak przy każdym, w końcu trafiłam na normalny kantor, a w nim zaoferowano mi dużo wyższy kurs. Przy okazji wszystko obyło się szybko, legalnie i bez niepotrzebnego strachu, że ktoś mnie obrobi lub oszuka. Nawet dostałam porządny kwitek z potwierdzeniem wymiany. Od tej pory walutę wymieniałam tylko w kantorach, które bez trudu można znaleźć w prawie każdym albańskim mieście. No właśnie – w prawie każdym.

Mam zasadę, że wymieniam małe sumy pieniędzy, aby później nie zostać z niepotrzebną walutą. Zazwyczaj ta strategia się sprawdza, ale zdarza się, że powoduje też nieprzewidziane problemy, gdy w nowym mieście nie ma żadnego kantoru lub banku. Tak było w bardzo popularnym wśród turystów (zwłaszcza Polaków i Francuzów) Gjirokaster. Postanowiłam odwołać się do wspomnianej wyżej kreatywności, łącząc ją z radą, aby o pomoc zwracać się do miejscowych. Tym sposobem poszłam do sklepu z pamiątkami i zapytałam po włosku o możliwość wymiany euro na leki. Przy okazji pokazałam kwitek z kantoru w Tiranie, aby wiadomo było, jak mniej więcej kształtuje się oficjalny kurs. Ale sprzedawcy woleli być mądrzejsi i sprawdzili kurs w Internecie. A tam wyskakuje przecież kurs uśredniony sprzedaży i kupna. Dzięki temu ubiłam z nimi świetny interes i trzykrotnie zaświergotałam grazie mille w ramach podziękowania.

 

Poczta: Stambuł

Stambuł to jedno z najliczniej odwiedzanych miast świata, więc zdawałoby się, że wysłanie z niego pocztówki nie będzie niczym skomplikowanym. Z zakupem kartki na ulicy nie ma najmniejszego problemu. Sprzedawcy oferują też od razu znaczki, ale liczą sobie taką marżę, że postanowiłam zaopatrzyć się w nie na poczcie. Jednak w turystycznych rejonach Stambułu nie mogłam jej znaleźć. Jeszcze wówczas nie wiedziałam, że należy szukać budynków lub budek z żółtym logiem Ptt. Stwierdziłam, że co jak co, ale w Stambule poczta być powinna i za punkt honoru postawiłam sobie, że ją odszukam.

Sięgnęłam do mapy w swoim przewodniku i odnalazłam na niej pocztę – jak się okazało, chyba główny urząd pocztowy w Istambule. Szłam do niego dobry kawał czasu, a jak trafiłam na miejsce, wielkość budynku i panujący w nim harmider nieco mnie onieśmieliły. Nie wiedząc za bardzo, gdzie się ustawić, pobrałam – jak to na poczcie bywa – numerek. Mam go do tej pory: TAHSILAT-ODEME 297, czyli (co sobie później przetłumaczyłam) opłaty-wypłaty. Gdy nadeszła moja kolej, podeszłam do okienka, powiedziałam grzecznie „dzień dobry” i poprosiłam o trzy znaczki do Europy. Miła pani, mimo błędnego okienka, bynajmniej mnie nie przegoniła, ale poszła do swoich koleżanek i przyniosła znaczki. Potem serdecznie mnie pozdrowiła i z uśmiechem życzyła miłego dnia.

Jednak świadomość, że pocztę w Istambule można znaleźć dopiero gdzieś na drugim końcu miasta, nie dawała mi spokoju. Aż w końcu, zupełnie przypadkiem, trafiłam na mały, niepozorny kiosk stojący pośrodku placu między Aya Sofya a Błękitnym Meczetem. Przed nim ustawił się długi sznurek turystów. Podchodzę bliżej i widzę logo Ptt. Poczta! W najbardziej turystycznej z możliwych lokalizacji, a ja jej wcześniej nie zauważyłam. Przy okazji postanowiłam wykorzystać to odkrycie i sprawdzić, jaki kurs wymiany walut oferują na poczcie. Nie za wysoki – zdecydowanie lepiej jest korzystać z kantorów. Zresztą te zlokalizowane w Stambule mają najlepsze kursy w całej Turcji.

Stojąc w kolejce słyszałam, jak znajdująca się przede mną Francuzka poprosiła po francusku [sic!] o 12 znaczków. Mogła to pokazać na palcach albo napisać na kartce, ale w swojej francuskiej megalomanii lub w swojej francuskiej mentalnej krótkowzroczności postanowiła mimo wszystko mówić po francusku. Sprzedawca wydał jej tylko 10, bo skąd miał, biedny, znać francuski? To nie Tunezja, tylko Turcja. Wówczas wykazałam się godną uznania biegłością lingwistyczną i przetłumaczyłam mu francuskie douze na tureckie on iki. Sprzedawca powtórzył przeciągle on iki i pokiwał głową z uznaniem. A pani Francuzka nawet nie podziękowała.

 

Przystanek autobusowy: Trapani

To jest historia z cyklu tych, które wspomina się dobrze dopiero po fakcie, bo gdy się rozgrywała, absolutnie nie było mi do śmiechu. Pojechałam z Palermo do Trapani na jednodniową wycieczkę. Przejeżdżając autobusem przez miasto, zwróciłam uwagę na ciekawy park i stwierdziłam, że wysiądę już tutaj, zamiast jechać na dworzec. I to był błąd. Pamiętajcie – zawsze dojeżdżajcie do końcowego przystanku. Lokalizacja stacji kolejowej i dworca to najbardziej strategiczna informacja dla podróżnika! Przekonałam się o tym na własnej skórze, gdy przyszło mi wracać późnym wieczorem do Palermo.

Stwierdziłam, że nie będę szukać dworca autobusowego, bo chodząc po mieście, zauważyłam przystanek zlokalizowany w centrum. Jednak był jeden problem. Tego dnia przypadało święto – konkretnie 1 maja – więc wyjątkowo ruch samochodowy został zmieniony. A mój przystanek nie funkcjonował. Ustawiłam się na jakieś 10 minut przed planowym odjazdem, ale nic nie przyjechało. Gdy minęło pół godziny, zaczęłam odrobinę panikować, bo choć znajdowałam się na Sycylii i tu różnych niespodzianek można się spodziewać, to jednak aż tak długie opóźnienie jest czymś niepokojącym.

W końcu na przystanek przyszedł pewien mężczyzna i sprawdzał coś na rozkładzie, jednocześnie rozmawiając z kimś przez telefon. Wkrótce miało się okazać, że jest moim Aniołem Stróżem w ludzkiej postaci. Po krótkiej rozmowie uświadomił mi, że tego dnia ten przystanek nie funkcjonuje i muszę szukać autobusu gdzieś indziej. Ale sam na dobrą sprawę nie wie, gdzie, bo nie jest stąd i sam chce dojechać na lotnisko w Palermo, aby kogoś z niego odebrać. Zapytałam, czy mogę się do niego doczepić i wspólnie poszukać właściwego przystanku, a najlepiej dworca.

Sytuacja była dość podbramkowa, bo ostatni autobus do Palermo miał odjeżdżać za 40 min. Pytając kolejnych przechodniów, trafiliśmy w końcu na dworzec. Niemal przyklasnęłam z radości. Jednak moja radość nie trwała krótko, bo to nie był TEN dworzec. Z tego autobusy odjeżdżały tylko na południe wyspy. Najlepsze było to, że spotkani na miejscu Sycylijczycy też za bardzo nie wiedzieli, gdzie może się znajdować mój dworzec lub przystanek.

Jakimś zrządzeniem Opatrzności – nie pamiętam dokładnie szczegółów – trafiliśmy w końcu na przystanek, z którego miały odjeżdżać autobusy do Palermo. Mój wybawiciel zostawił mnie na nim żegnany niekończącymi się podziękowaniami, a sam poszedł dalej szukać swojego transportu na lotnisko. Zostałam sama wśród zapadającego zmroku i kręcących się obok podejrzanych typów, modląc się w duchu, aby autobus przyjechał. Już powoli oswajałam się z myślą, że spędzę noc na parkowej ławce w Trapani i do końca życia to miasto będzie dla mnie przeklęte. Ale przyjechał! A mój wybuch entuzjazmu z tym związany nieco zaskoczył kierowcę.

 

Toaleta: Ostenda

Ze znalezieniem toalety jest zazwyczaj największy problem, zwłaszcza w miejscowościach nieturystycznych i krajach muzułmańskich. W tych ostatnich, nawet jeśli ją się znajdzie, potrafi wzbudzić ogromną konsternację, bo składa się wyłącznie z jakiejś dziury, kranika i wiaderka. Dzięki mojemu skromnemu podróżniczemu doświadczeniu mam już swoje sprawdzone sposoby na to, gdzie można zrobić darmowe siusiu. Z reguły dobre są centra handlowe i muzea (np. w Londynie wszystkie są za darmo, więc można je odwiedzić i skierować się wprost do toalety). Wybaczcie szczerość, ale zdarzało mi się też sikać w krzakach, gdy nigdzie nie mogłam znaleźć nawet toi toia, a na horyzoncie nie było żadnej restauracji lub baru.

Z kolei w Ostendzie pobiłam chyba swój nieoficjalny rekord, jeśli chodzi o najbardziej ekstrawaganckie miejsce, w którym można zrobić siusiu. Darmową, elegancką i niezupełnie publiczną toaletę znalazłam w… klinice. Spacerowałam po mieście, klucząc po bardziej i mniej ciekawych zaułkach. W jednym z nich przechodziłam koło jakiegoś budynku, do którego wchodzili ludzie. Jedna starsza osoba jechała na wózku, dzięki czemu w mojej głowie zapaliła się lampka, że może to szpital albo jakaś przychodnia. Ale tablica informacyjna z nazwą była napisana w tym piekielnym flamandzkim, którego za nic nie rozumiem. Mimo to postanowiłam spróbować szczęścia. Nie wyglądałam jak turystka, bo miałam na sobie dość elegancką sukienkę i czółenka.

Gdy weszłam do środka, zaczęłam miotać wzrokiem w prawo i w lewo. Nie mogłam się zbyt długo zastanawiać, w którą stronę iść, bo zaraz ktoś by mnie wychwycił i zagadnął po flamandzku. A wtedy po mnie. Poszłam w prawo, ale tam znajdowały się tylko jakieś gabinety do radiacji, sądząc po symbolach rozmieszczonych przy drzwiach. Postanowiłam wejść na pierwsze piętro i to był strzał w dziesiątkę. Od razu zauważyłam znaczki symbolizujące kobietę, mężczyznę i niepełnosprawnego na wózku. W toalecie oczywiście błysk i elegancja, a mydła i ręczników toaletowych pod dostatkiem.

Wychodzę czym prędzej, aby nikt mnie nie zaczepił i nie zapytał o powód mojej wizyty. Nie szukam windy, tylko zbiegam na dół schodami, które teraz ściera jedna z pracownic. Obrzuca mnie nienawistnym spojrzeniem i zaczyna kręcić wściekle głową. A ja po tych schodach zbiegłam niemal na paluszkach, aby zbytnio ich nie zabrudzić. Poza tym postawiony znak mówił, żeby uważać, bo są mokre, a nie, aby po nich w ogóle nie chodzić. Ale niech sobie westchnie, niech odprowadzi mnie morderczym wzrokiem, niech kręci tą głową do woli, jeśli dzięki temu ma jej ulżyć. Niestety nie mogłam jej stokrotnie przeprosić, bo nie miałam pojęcia, jak to powiedzieć po flamandzku.

 

Ambasada USA: Belgrad

Po co szukać ambasady USA, na dodatek w Belgradzie? Bo wszędzie i zawsze jest superchroniona i nie można jej robić zdjęć. Dla mnie był to wystarczający powód. Ot, taki dreszczyk emocji w podróży. Stwierdziłam, że u południowych braci ta ochrona może nie być aż tak skrupulatna i będę mogła przez nikogo niepokojona cyknąć fotkę tuż przed bramą główną. Zamiast tego miałam (bądź co bądź) przyjemność obcowania z serbską ochroną ambasady, która zrobiła mi zdjęcie, a moje dane z paszportu zapisała w wielkiej księdze poświęconej złoczyńcom, terrorystom i wrogom USA. Ale po kolei.

Jedną z najbardziej znanych i reprezentacyjnych alei w Belgradzie jest ulica Kneza Miloša, znana też jako ulica ambasad. Znajdziemy na niej m.in. ambasadę Polski, Chorwacji, Niemiec, Włoch, Rumunii, USA oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych Serbii. Tu też znajduje się zbombardowany budynek Sztabu Generalnego, który dla Serbów stanowi wspomnienie nalotów NATO w czasie konfliktu na Bałkanach. Nie zamierzają go burzyć ani odbudować. Ma stać, jak stoi, i zaświadczać o ich duchu walki, nieustępliwości oraz poniesionych krzywdach, kiedy to cały świat wystąpił przeciwko nim.

Sunąc z wolna ulicą Kneza Miloša, zatrzymywałam się przed każdą ambasadą i robiłam jej zdjęcie. Przede mną zaczęła łopotać amerykańska flaga, więc już w tym momencie zrobiłam jej zdjęcie, zdając sobie sprawę, że im bliżej będę podchodzić, tym bardziej będę musiała kryć się z aparatem. Jednocześnie robiłam zdjęcia różnym niewyględnym budynkom po drodze i wiszącym na ulicy nekrologom. Podeszłam bliżej ambasady i sfotografowałam budkę strażniczą, bramę wjazdową i flagę. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, więc stanęłam centralnie przed budynkiem i jakby nigdy nic zrobiłam zdjęcie. A wtedy się zaczęło.

Podbiegło do mnie trzech ochroniarzy z krzykiem „no photo”. Przechwycili aparat i kazali skasować zdjęcia. Gdyby to były dawne czasy, zabraliby cały film, jednak w tym przypadku skasowali tylko dwa ostatnie zdjęcia i przy okazji przejrzeli jeszcze wcześniejsze [te z brzydkimi budynkami i nekrologami ;)]. Ale dzięki tej fotograficznej makulaturze udało mi się uchronić moje pierwsze zdjęcie z rąbkiem amerykańskiej flagi. Gdybym nie była aż tak zachłanna, mogłabym mieć dużo lepsze zdjęcie, niemal z całym budynkiem ambasady. Myślałam, że skasowanie zdjęć zakończy całą interwencję. Ale to był dopiero początek.

Zażądali paszportu, sprawdzili mój adres zamieszkania w Belgradzie (istnieje obowiązek meldunkowy w Serbii dla turystów) i zaczęli wypytywać, co tu robię i dlaczego fotografuję ambasadę USA. Powiedziałam, że robiłam zdjęcia wszystkim ambasadom mijanym po drodze i nikt mi nie zwrócił uwagi. Oni na to, że przecież jest zakaz robienia zdjęć. Udaję głupka i mówię, że nigdzie go nie widziałam, co faktycznie było prawdą, ale o takim zakazie mimo wszystko wiedziałam. Kazali mi iść ze sobą kilka kroków dalej i pokazują znak zakryty przez gałęzie, przedstawiający przekreślony aparat rodem z epoki dagerotypu. Przy okazji z uśmiechem stwierdzają, że może nie przypomina obecnych aparatów cyfrowych, ale niemniej zakaz fotografowania dalej obowiązuje.

W międzyczasie ktoś stojący po drugiej stronie ulicy robi zdjęcie ambasady i się oddala. Widzą to, ale są zajęci mną, więc kolejnego intruza puszczają wolno. Podchodzą kolejni trzej funkcjonariusze. W dalszym ciągu drążą, co robię w Serbii. Mówię, że jestem zwykłą turystką i podróżuję po Bałkanach. Pytają, gdzie potem jadę. W duchu się uśmiecham, bo kolejnym punktem jest Kosowo, ale przecież im tego nie powiem. Z miną niewiniątka stwierdzam, że odwiedzam tylko stolice i teraz wybieram się do Zagrzebia.

Następnie robią mi zdjęcie i spisują dane z paszportu, uważnie oglądając wszystkie pieczątki. Gdzieś cały czas dzwonią, biegają jak poparzeni, jakby niemal przyłapali mnie na próbie odpalenia ładunku wybuchowego. W końcu każą mi iść ze sobą do budki strażniczej, abym podpisała jakieś papiery. Na koniec pouczają mnie, że nie wolno robić zdjęć ambasadzie USA i abym pamiętała o tym w Zagrzebiu (hi, hi). Ja na to, że mam nadzieję, że w przyszłości nie będę miała problemów z uzyskaniem wizy do USA (swoją drogą jeszcze nigdy się o nią nie starałam i jestem ciekawa, czy ta sytuacja będzie miała jakieś negatywne implikacje). Oddają paszport i w końcu, po pół godzinie, puszczają mnie wolno.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.