Gdy myślimy o wakacjach marzeń, oczami wyobraźni widzimy chatkę z widokiem na ocean, długie, piaszczyste plaże i wygodny leżak z dużym parasolem. Ale istnieje jeszcze lepsza alternatywa. To chatka w środku bujnego ogrodu z egzotycznymi owocami i smukłymi palmami, jeżdżenie codziennie na rowerze i przedzieranie się na niemal puste plaże przez ogromne głazy lub równikowy las. Tak właśnie wygląda czas spędzany na seszelskiej wyspie La Digue. Dla mnie to raj na Ziemi. I już nie potrzebuję go nigdzie indziej szukać.
Na La Digue można dostać się tylko drogą morską. Ze stołecznej wyspy Mahé szybka łódź Cat Cocos zabierze nas najpierw na wyspę Praslin (1 godz. 15 min rejsu), skąd po krótkim postoju i dołączeniu nowych pasażerów w 15 min dopłyniemy do celu. Kiedy prom dobija do niewielkiej przystani, od razu czujemy, że dotarliśmy do miejsca innego niż wszystkie. Choć tłum turystów wychodzący na brzeg szybko go wypełnia, nie słychać krzyku naganiaczy, trąbienia ani warkotu samochodów, które na nich czekają. Ba, samochodów tu prawie nie ma! Na wszystkich lokalnych drogach rządzą przede wszystkim rowerzyści. Taksówkarze lub kierowcy meleksów ze stoickim spokojem czekają na turystów, by rozwieźć ich po całej wyspie. Niewielkiej, bo La Digue ma powierzchnię zaledwie 10 km2 i mieszka na niej 200 osób.
La Digue – enklawa spokoju, nie luksusu
Tak jak na całych Seszelach, także i tu nie zobaczymy wielkich kurortów. Nie ma też rzucających się w oczy oaz luksusowych domków, na które można trafić na sąsiedniej wyspie Praslin. Tu rządzi natura, na czele z latającymi nad głową stadami nietoperzy. Jednak to nie one są symbolem wyspy, a bajeczne plaże trafiające jako zdjęcia główne artykułów promujących Seszele. Cała wyspa jest niezwykle fotogeniczna, niczym wygenerowana przez najlepszy algorytm AI. Każda skałka wyrzeźbiona przez deszcz i ocean wydaje się być dziełem sztuki.
Czas płynie tu zdecydowanie wolniej, a dzień po dniu wydaje się być spełnieniem najskrytszych marzeń. Jedyny mankament to fakt, że zbyt szybko przerywa go zmierzch nastający codziennie o tej samej porze – ok. 18:40. Nie trzeba mieć zegarka, aby wiedzieć, że już się zbliża. Gdy woda oceanu zaczyna zakrywać plażę, to znak, że należy wracać. Tym bardziej, że może nas złapać wieczorna ulewa. Wszystko w stałym, odwiecznym cyklu kojąco działającym na duszę.
Gdy turyści są już w swoich hotelach, budzą się inni mieszkańcy wyspy. Spod liści wychodzą ogromne ślimaki, a na jezdniach zaczynają się wyścigi imponujących rozmiarami karaluchów. Wieczorem niemal całą wyspę pokrywa mrok, więc warto mieć ze sobą czołówkę do jazdy rowerem, gdy zostaliśmy na plaży na zachód słońca. A te są na La Digue naprawdę obłędne! I ze względu na położenie bazy noclegowej na południu wyspy, są możliwe do obserwacji przez wszystkich.
Zachody słońca na La Digue
Rowerem po La Digue
„A rower jest wielce okej, rower to jest świat” – śpiewał Lech Janerka i gdyby mieszkańcy La Digue znali język polski, pewnie uczyniliby tę piosenkę swoim hymnem. Na wyspie niemal każdy jeździ jednośladem – i to takim niezbyt nowoczesnym, wręcz rozklekotanym. Oczywiście i tu powiewa wiatr postępu, więc można wypożyczyć dość drogie rowery elektryczne (25 €/dzień), które przydają się na podjazdach. Ale to wciąż nieliczne przypadki, bo tutaj obnoszenie się bogactwem nie jest w dobrym guście. Turyści bardzo szybko wtapiają się w lokalny koloryt, przywdziewając szorty, koszule i japonki.
Rowerem dojedziemy we wszystkie zakątki wyspy, choć niektóre fragmenty, ze względu na wzniesienia i wysoką wilgotność, wymagają odpowiedniej kondycji. Na górkę, przez którą prowadzi droga na plażę Grand Anse, większość wprowadza rower pieszo – żaden wstyd. A podjazd do słynącej z pięknych widoków restauracji Belle Vue na zboczu najwyższej góry pokonają tylko zawodowi kolarze. Mimo tych niedogodności przejażdżki po la Digue są gwarancją dużych dawek szczęścia. Najpiękniejsza, leniwa trasa prowadzi na północ wyspy, tuż przy brzegu oceanu. Dosłownie co chwilę człowiek musi się zatrzymać, aby w cieniu palmowych liści nacieszyć się widokiem lazurowej wody i olśniewających plaż.
Rower można wypożyczyć w kilku punktach w pobliżu przystani lub u właściciela naszego pensjonatu. Ja płaciłam 100 SCR za dość wysłużony egzemplarz. Lepsze są w cenie 150-200 SCR. Wszystkie rowery mają koszyczki, które są nieocenione do przewożenia bagażu lub zakupów ze sklepu. Absolutnie nie musimy się martwić o to, że ktoś go nam ukradnie. Wracając po całym dniu spędzonym na plaży, rower będzie stał w tym samym miejscu, w którym go zostawiliśmy.
Typowe rowerowe widoki na La Digue
Wyspa żółwi i wanilii
La Digue, jak wszystkie wyspy archipelagu Seszele, znalazła się w orbicie kolonialnych ambicji Francji i Wielkiej Brytanii. Był to przystanek na morskich szlakach handlowych oraz rezerwuar drewna, wanilii i kokosów. Wyspa zmieniała swoich właścicieli, ale przez lata pozostawała niepozorna, niemal nieznana. Przypływający tu marynarze nadawali jej imiona, które nie zachowały się w ludzkiej pamięci. Dopiero w 1768 roku, ku czci francuskiego statku La Digue, wyspa zyskała nazwę, która przetrwała do dziś.
Choć jest niewielkich rozmiarów, nie uniknęła niechlubnej historii kolonializmu i niewolnictwa. Śladem po tamtych czasach jest położona w południowej części wyspy stara posiadłość l’Union Estate, dawna plantacja kokosów i wanilii. Wstęp na jej teren jest płatny 150 SCR. Ale za to w cenie biletu mamy możliwość wejścia na jedną z najpiękniejszych plaż na świecie (Anse Source d’Argent – więcej w tym wpisie) i przede wszystkim odwiedzenia żółwi olbrzymich z Aldabry.
Karmienie na raz czterech żółwi olbrzymich? Wyzwanie podjęte! Więcej o tych wspaniałych gadzinach przeczytasz tu. Niecodzienni rezydenci chętnie zjedzą podaną im gałązkę (są przygotowane) i dadzą się pogłaskać po szyi, co uwielbiają.
W pobliżu wybiegu dla żółwi znajduje się Plantation House – jeden z najstarszych przykładów francuskiej architektury kolonialnej na La Digue, zbudowany w XIX wieku z drewna i pokryty liśćmi palmowymi. Dom można zwiedzać i choć wystawa nie jest imponująca, to pozwala zorientować się, w jakich warunkach mieszkali biali posiadacze zamorskich kolonii.
Tuż obok domu i żółwi zobaczymy imponujący wysokością gaj palm kokosowych i niepozorną plantację wanilii. Można ją łatwo przegapić, gdyż ta drobna roślina wije się jak bluszcz wokół pni drzew dających jej oparcie i cień.
Z kolei niedaleko bramy wejściowej warto zwiedzić mały cmentarz, na którym pochowani są pierwsi mieszkańcy wyspy – to jeden z najstarszych zabytków całego kraju.
Marzec 2023 r.
Dziękuje serdecznie za ten blog bardzo ciekawe no i aż człowiek by się tam wybrał być może kiedyś się uda, a rowerkiem to ja lubię jeździć to dla mnie pojazd numer jeden pozdrawiam :)
Dziękuję za komentarz i trzymam kciuki za podróż na Seszele!