W ostatnim czasie zaczęłam baczniej analizować inne blogi podróżnicze. Ciekawi mnie, co inni robią lepiej, że przyciągają więcej czytelników niż ja. Przebijając się przez ten salon próżności i zachłanności na lajki, zaczęłam się zastanawiać, czy i ja chcę brać udział w wyścigu blogerów podróżniczych.
Coraz częściej ludzie podróżują nie po to, żeby się czegoś nauczyć, rozwinąć, coś poznać i zobaczyć czy zwyczajnie odpocząć, tylko po to, żeby zdobyć garść oklasków i tysiące lajków na Facebooku. Mój przyjaciel przedstawił historię swoich znajomych, którą pewnie można przełożyć również na osoby, które i Wy znacie:
“Kiedyś moi znajomi planowali wakacje. Podstawowy warunek był taki, żeby zaimponować innym. Może stopem po Prowansji? Nie, bo stopem jeździli tam Ania i Jacek. To może dalej, tylko gdzie, jak już wszyscy wszędzie byli? Może Wyspy Zielonego Przylądka? Nie, odpada! Tam był 3 lata temu Adam. Patrzyłem na to ze zdumieniem. Geografowie! Zamiast pielgrzymować do miejsc o wybitnych walorach przyrodniczych lub kulturowych (bo już odkrywać nie ma co), woleli rywalizować w głupich zawodach z kolegami.”
Luksus bycia blisko ludzi
Przyglądam się niektórym blogom i wielce się dziwię ich twórcom. Jadą na koniec świata i żywią się konserwami, by było taniej i by można było napisać wpis „Jak zwiedzić Amerykę Południową za tysiąc złotych”. Albo codziennie gotują na kuchence gazowej, którą targają w plecaku. Lub korzystają dzień w dzień z couchsurfingu i nie wychodzą poza turystyczną bańkę, mimo że podróżują z plecakiem. Ja nie po to gdzieś jadę, aby żyć tak jak na co dzień. Albo być z tymi samymi ludźmi, z jakimi jestem codziennie – z siostrą, chłopakiem, przyjaciółką, kumplami. I szczebiotać z nimi po polsku. Ja jadę po to, aby dukać po persku i turecku. Zjeść obiad w lokalnej budce z jedzeniem z mieszkańcami danego kraju. Tłuc się 18 godzin lokalnym busem z innymi nieszczęśnikami.
Po co jechać tak daleko, by nie mieć w ogóle sposobności do przyjrzenia się życiu lokalnych mieszkańców? By nie zjeść lokalnych specjałów i egzotycznych owoców, które może i kupimy w polskich supermarketach, ale będą smakować o wiele gorzej. Czy podróżowanie musi się sprowadzać do tego, jak najbardziej zaoszczędzić, a jednocześnie pojechać jak najdalej? Znowu nieoceniony przyjaciel błyszczy ciętym komentarzem:
“Zostaniemy sławnymi podróżnikami, bo przez 3 lata będziemy tłuc się zdezelowanym busem. Bo przejedziemy Amerykę stopem, Brazylię rowerem z jednym kołem, a na koniec przejdziemy tyłem Saharę, a całą Syberię w niepranych majtkach.”
Więźniowie Facebooka i statystyk
Bardzo nie lubię, jak ktoś robi ze mnie idiotę ani sama nie lubię robić idiotów z innych. Nieco orientuję się, jakie są obecnie trendy w blogowaniu i mediach społecznościowych. Tylko 30% osób przeczyta coś więcej niż tylko nagłówek. Przyszłością są infografiki i zdjęcia, a nie długaśne teksty, bo stajemy się społeczeństwem obrazkowym. Najbardziej klikalne są artykuły z rankingami i hasłami. 10 sposobów na tanie podróżowanie, 40 rzeczy, które musisz wiedzieć przed podróżą do Tajlandii, 20 najlepszych kawiarni w Paryżu.
Cóż, wybaczcie. Ja traktuję moich czytelników serio, jako osoby o intelekcie przewyższającym sześciolatka, który nie potrafi się skupić na jednej rzeczy dłużej niż trzy minuty. I wierzę, że są w tej internetowej chmurze tacy, którzy chcą wciąż czytać – to po pierwsze. A po drugie, chcą czytać teksty wartościowe, dopracowane, merytoryczne, ciekawe, dobrze napisane. Na moim blogu nie znajdziecie przewodnika, jak wynająć mieszkanie i samochód ani sponsorowanych wpisów z idealnymi gadżetami dla każdego podróżnika.
Upadek magazynów podróżniczych
Kiedyś mój przyjaciel zaproponował mi, abym spróbowała wysłać jakiś tekst do magazynu podróżniczego – „National Geographic” czy innego „Travelera”. Od razu mu powiedziałam, że nie nazywam się Pawlikowska, Michniewicz albo Wojciechowska. Nikt mojego artykułu nie zechce. Poza tym nie gonił mnie grizzly na Alasce, nie zjechałam Stanów za 3 dolary dziennie ani nie zatrudniłam się w Korei Północnej jako nauczycielka angielskiego. Obecnie redakcje i czytelnicy są nastawieni na ekstrema. Podróż skupiona na poznawaniu kultury, tradycji, historii i specyfiki społecznej danego kraju nikogo nie interesuje. To nudne. To zbyt wymagające. To się nie sprzeda.
Inna sprawa, że tego typu czasopisma podróżnicze nie płacą za artykuły i zdjęcia. To dla Ciebie ma być zaszczytem, że Cię opublikują. Bo są prestiżowe. Ostatnio miałam okazję przekartkować takie gazetki. Dawno nie miałam ich w ręku i przeżyłam lekki szok. W środku roi się od nachalnych reklam i przerabianych w Photoshopie zdjęć. Za to podróżnicze artykuły mają długość jednej strony. Jednej strony!!! To ostateczny upadek reportażu podróżniczego. Jeśli już tam nie ma wartościowych i dopracowanych tekstów, to nie dziwmy się blogerom, którzy stają się więźniami lajków, klików i statystyk.
A jaka jest recepta na blogowy sukces mojego przyjaciela?
“Przebijmy ich. Pojedźmy w świat kosiarką do trawy. I tylko na pierwszym biegu, a co 100 km kilometr do tyłu. Założymy stronę, Instagrama, fanpejdż, streama. Będziemy filmować się na 5 kamer, w tym z dwóch dronów. Co postój napiszemy książkę i nadamy na skype relację dla TVN-u. Jeść będziemy tylko to, co skosimy kosiarką. Minus taki, że będziemy tak zajęci pokazywaniem siebie i możemy nie zauważyć, że już dojechaliśmy za koło podbiegunowe i musimy włożyć czapki.”
Jak piszę bloga? Na przykład tak. Siedząc w pociągu z notesikiem, patrząc przez okno i zapisując wspomnienia.
A potem te wszystkie notatki trzeba złożyć w jeden tekst. Czasem trwa to dwie, trzy godziny, czasem trzy dni.
Za inspirację i cytaty dziękuję Jarkowi.
Z jednej strony masz rację (ten ciągły głód sensacji u czytelników i że pismo obrazkowe wypiera słowo :( ) ale z drugiej chyba jesteś zbyt surowa ;) poradniki w stylu “100 sposobów jak nielegalnie przekroczyć granicę” ;) są czasem fajne, inspirujące, przydatne albo po prostu ciekawe. A to że podróżowanie to teraz trochę taka moda, no trudno, to jak z zakochanymi na walentynki ;P lepiej tak niż robić coś naprawdę głupiego i złego ;)
Dziękuję za komentarz! Słynę z ortodoksji i może na starość mi przejdzie ;). Przyznam, że czytam takie hasłowe artykuły typu “20 sposobów”, “10 najlepszych”, ale zawsze po lekturze kręcę nosem, bo są one pisane wyłącznie dla przyciągnięcia łatwego czytelnika i nic odkrywczego ani ciekawego w sobie nie mają.
No, ale trzeba iść z duchem czasu. U mnie też powoli będzie się zmieniać, jednak obiecuję, że na pewno nie założę wtyczek, które utajniają połowę artykułu i pokazują go dopiero, aż polubi się fanpage. Albo wyskakujących zachęt do polubienia strony. Sama tego nie lubię i nie będę stosować takich chwytów wobec czytelników.
Pozdrawiam i wszystkiego dobrego w nowym roku :).
Dziękuję za ten tekst jako podróżnik teoretyk:) Ostatnio nabyłam właśnie National Geographic i Traveller’a:) i zgadzam się, że zdjęcia przeważają nad treścią ale z drugiej strony ta treść jeszcze jest obecna i da się czytać. Moje odkrycie to 1 strona(no właśnie!) tekstu o samotnej podróży kobiety do Pakistanu. To smutne, że te wydawnictwa nie płacą autorom a tak naprawdę opierają się na ich tekstach, jednak jest to też sposób na zainteresowanie potencjalnych czytelników. Życzę realizacji założonych celów na 2018 rok – a nawet ich przekroczenia:)
A ja dziękuję za komentarz! Tak sobie teraz myślę, że w ogóle cała sfera podróżnicza w mediach została unicestwiona. Nie tylko magazyny. Jeszcze niedawno w telewizji leciał Cejrowski – usuwając na bok jego poglądy, talent do prowadzenia programów podróżniczych miał. Makłowicza wyrzuciła dobra zmiana. W Radiu Zet swoją autorską audycję miała Beata Pawlikowska. Podobno blogi też czeka taki los. Zostanie tylko Instagram i Facebook.
Ale póki są takie czytelniczki, mi zamknięcie biznesu jeszcze nie grozi ;) Pozdrawiam i w nowym roku życzę stania się praktykiem podróży, a nie tylko teoretykiem.
O tak, byle nie te okropne pop-upy ;) rzeczywiście niewiele jest już podróżniczych audycji czy progamów.. Może chociaż na “Discoverach” zostały? :) w każdym razie jeszcze jest nadzieja w nas ;)