To nie będzie opowieść o tym, co zobaczyłam, czego to ja nie jadłam i ile fascynujących przygód, widoków, ludzi, smaków, zapachów i Bóg wie czego jeszcze doświadczyłam, przeżyłam, zobaczyłam, zasmakowałam i poznałam. To będzie historia o tym, jak podróż może zamienić się w koszmar. Kiedy katastrofa pogania katastrofę i gnają razem bezczelnie z wielkim chichotem. Jak jedynym pragnieniem jest tylko powrót do domu. Ale najpierw trzeba wyszlochać swoje i tysiąc razy pytać samą siebie, po co ja w ogóle się z niego ruszałam.
Wyjechałam do Saint-Etienne na Boże Narodzenie na zaproszenie poznanego niegdyś w podróży Francuza. To wycieczka w stylu: ja pokrywam podróż, on mnie gości jak królową, a potem ja odwdzięczam się tym samym. W tamtym czasie nie miałam zbytnio ochoty ruszać się z domu, ale bilet na samolot już kupiony, obietnica odwiedzin złożona, więc nie wypada wycofać się rakiem. Skoro podróż do Francji, to lot z Air France. A skoro Air France, to strajki, opóźnienia i lotniskowy bałagan podlany dawką adrenaliny w związku z planowaną przesiadką za 30 min.
Po wylądowaniu w Lyonie spędziłam dwie godziny na dworcu, stojąc w kolejce po bilet na pociąg. W końcu dotarłam do Saint-Etienne późną nocą, wymięta i potwornie zmęczona całą przeprawą. Czekałam na jakiś obfity posiłek u mojego gospodarza po całym dniu heroicznej walki z językiem francuskim. Dostałam tylko herbatę podgrzaną w mikrofalówce oraz zapewnienie, że jego lodówka do tej pory nie widziała tylu warzyw i owoców. Zerknęłam do środka i zobaczyłam cztery twarde avocado, torbę jabłek i sałatę.
Francuskie rozczarowanie
Następny dzień miał się rozpocząć wymarzonym francuskim śniadaniem: ciepłe bułeczki, croissanty, jogurt i owoce. Była sałata. Micha sałaty. No tak, wegetarianie jedzą tylko sałatę. Mój gospodarz oprócz nieposiadania kuchenki i czajnika, bo nie pija w ogóle ciepłych napojów, miał też w zwyczaju trzymać chleb w lodówce, aby jego kotka go nie wyjadała. Zamiast croissantów z czekoladą wgryzałam się z trudem w chleb, który musiał leżeć w lodówce dobre 20 dni. Po jakże obfitym śniadaniu udaliśmy się do jego znajomych, gdzie miała być prawdziwa wyżerka. Skończyło się na fastfoodzie o północy, bo wcześniej tylko alkohol (ale nie piwo), marihuana, papierosy, alkohol, marihuana, papierosy. I gadka po francusku. Ale nie językiem Molièra, a francuskim slangiem, doprawionym lokalnym akcentem. Rozumiałam może 20% całej rozmowy.
Następnego dnia z powodu tych wszystkich trosk i rozczarowań zwlekłam się z łóżka o siedemnastej po szesnastu godzinach snu. Z natury jestem osobą bardzo nieznośną, wymagającą, wybredną i generalnie nie do życia. Do tego przejawiam patologiczną skłonność do nonkonformizmu i zwijania manatek, gdy tylko coś mi się nie podoba. Ten wyjazd był obgadywany od dwóch miesięcy z wszelkimi możliwymi szczegółami. Miało być bez alkoholu i marihuany, za to z mnóstwem francuskiego przepysznego jedzenia i zwiedzania, a jedynym zielonym akcentem miała być zielona herbata niezbędna mi do życia.
Jeśli prócz dojazdu, mam się dodatkowo sama we Francji utrzymać i stołować w restauracjach przez 10 dni (bo gotować przecież nie ma gdzie!) postanowiłam powiedzieć „Adieu” i zwijać się stamtąd jak najprędzej, dopóki mam jeszcze siłę. To nic, że przepadnie lot powrotny i pieniądze na niego wydane. To nie pierwsze i nie ostatnie pieniądze, jakie straciłam na tej podróży. To nic, że droga lądem potrwa trzy dni i będzie kosztować prawdopodobnie majątek. Najważniejsze jest moje samopoczucie. Z Francuzem i jego dziwnymi nawykami, zachowaniem, a co gorsza – malheureusement – również brakiem higieny osobistej po prostu nie wytrzymam.
Szczęście w nieszczęściu
W ucieczce pomógł mi mój ówczesny niemiecki chłopak, który znalazł w Internecie ogłoszenie o podwózce z Saint-Etienne do Freiburga. To tani i popularny zwłaszcza w Niemczech sposób podróżowania. Ktoś ogłasza się w Internecie, że w najbliższych dniach planuje podróż samochodem i może (oczywiście za opłatą) zabrać kogoś ze sobą. Często trasa jest naginana pod potrzeby współpasażerów. Mój kierowca miał mnie zabrać bezpośrednio z Saint-Etienne, a nie z Lyonu jak wcześniej planował.
Umówiliśmy się wstępnie, że przyjedzie między szóstą a ósmą rano i podałam mu swój francuski numer. Wstałam o piątej rano i czekałam na mojego wybawiciela. Minęła siódma i wciąż nic. Dzwonię zniecierpliwiona i okazało się, że niedoszły wybawiciel jest już za Lyonem. Czekał na mnie pod domem pół godziny i nie mógł się dodzwonić. Niemal zaczęłam szlochać. Co za pech. Co za fatum. Piekło jest puste, wszystkie diabły i zmory krążą nad moją głową. Wyjścia nie było – trzeba uciekać mimo wszystko.
Pierwszy kierunek był znany – pociągiem do Lyonu. Zaczęłam w nim pisać na kartce „Germany”, bo autostop był na tamtą chwilę moim jedynym pomysłem. Miałam w kieszeni tylko 95 €. Przy francuskich cenach nie starczy nawet na pociąg do granicy ze Szwajcarią lub Niemcami. Mój niemiecki chłopak, Lars, po raz kolejny okazał się Aniołem Stróżem i znalazł dla mnie w ostatniej chwili podwózkę z Lyonu do Strasbourga. Poszukiwanie transportu nie było łatwym zadaniem, bo w tym dniu była Wigilia. Podał mi numer telefonu do kierowcy, ale nie mogłam się dodzwonić mimo usilnych prób. Na dworcu w Lyonie zobaczyłam jedno nieodebrane połączenie.
Potem ten sam numer oddzwonił po raz kolejny. Mój telefon już ledwo się trzymał, więc biegałam z ładowarką w ręku w poszukiwaniu jakiegoś gniazdka, jednocześnie umawiając się na ratującą mi życie i święta podróż do Strasbourga. Z kierowcą umówiliśmy się o 11:20 przed głównym wejściem na dworzec. Do Strasbourga jechałam ponad 5 godzin, upchnięta na tylnym siedzeniu jeszcze z dwoma osobami. Opuszczałam Francję z wielką ulgą i bez poczucia, że zobaczyłam tak mało i pobyłam tu tak krótko.
Kierunek – Niemcy
W Strasbourgu czekał na mnie Lars razem ze swoim tatą i zaprosili mnie do siebie na święta. Była godzina osiemnasta, do jego domu jeszcze ponad 2 godziny drogi, a w nim cała rodzina czeka na nasz przyjazd, aby zacząć wigilijną kolację. Moje poczucie obciachu i zawstydzenia było ogromne. Na przywitanie wyszła babcia, brat, mama, tata i ciocia. Kompletnie nie mówię po niemiecku, a przez najbliższe cztery dni miałam mieszkać i spędzać święta z Niemcami i muszę przyznać, że było to moje najlepsze Boże Narodzenie w życiu! Nawet po latach, jak o tym wspominam, łezka kręci się mi w oku, jak był rodzinnie, wesoło i po prostu wspaniale.
W cierpiętniczym amoku, który dopadł mnie we Francji, w raptowny, nieprzemyślany i jak najbardziej lekkomyślny sposób kupiłam przez Internet bilet na Ekspres Berlin-Warszawa, co miało stanowić motywację do tego, aby jak najszybciej i nie zważając na nic dotrzeć do Berlina. Koszt niemały, bo 40 € przy ówczesnym kursie na poziomie 1 € = 4,50 zł. Ale czego Odyseusz nie zrobi, by dotrzeć do ojczyzny. Planowałam, że podróż do Berlina zajmie mi jakieś trzy dni, biorąc pod uwagę noclegi w hotelach po drodze lub problemy z transportem. Ale teraz byłam w gościnie u Niemców.
Lars stwierdził, że nie dam rady dotrzeć do Berlina z jego miejsca zamieszkania na odpowiednią godzinę, ale bilet nie przepadnie, bo zgodnie z taryfą DBahn obowiązuje on w granicach Polski przez miesiąc. Musiałabym tylko dotrzeć do pierwszej polskiej stacji, czyli Rzepina. Lepiej dla mnie, abym została w Niemczech trochę dłużej i potem pojechała pociągiem wraz z nim i jego bratem do Berlina, gdzie zamierzają spędzić Sylwestra. Podróż grupowa jest w Niemczech zawsze tańsza. Samotne przemierzenie Niemiec z południowego-zachodu na północny-wschód kosztowałoby mnie bez mała ponad 100 €. W przypadku podróży z dwoma innymi osobami zapłaciłam tylko 15 € za siedem przesiadek i ponad 11 godzin jazdy.
Mój towarzysz pech
W Berlinie przenocowałam u brata Larsa i z samego rana popędziłam na dworzec Hauptbahnhof. Chciałam sobie kupić croissanta i herbatę na śniadanie, bo poprzedniego dnia jadłam tylko banana i kawałek świątecznego ciasta. Herbata na dworcu kosztowała 2,5 €, woda 1,65 €, więc zadowoliłam się tylko maciupeńkim maślanym croissantem za 1,5 €. Pociągi do Frankfurtu nad Odrą odjeżdżają rano co 10 min. Jeszcze w Berlinie kupiłam zupełnie niepotrzebnie bilet z Frankfurt/Oder do Słubic z zamiarem wciskania polskiemu konduktorowi kitu, że to także do Rzepina zgodnie z niemiecką taryfą. Było to o tyle głupie posunięcie, że pociąg z Frankfurtu do Rzepina był polski i choć miałam tylko dwie pięciozłotówki w portfelu, to bez problemu starczyłoby to na bilet Frankfurt/Oder-Rzepin. Dzięki dobremu sercu konduktora nie musiałam znowu płacić za przejazd, a bilet Frankfurt/Oder-Słubice jest zupełnie niepotrzebny.
Dotarłam do Rzepina i niemal fruwałam z radości. Zgodnie z rozkładem Ekspres miał mnie dowieźć do Warszawy w ciągu czterech godzin. Nie mogłam wykupić miejscówki, bo kasjerka nie za bardzo wiedziała, co począć z moim biletem. Miałam bezpośrednio skontaktować się z kierownikiem pociągu, który znajdzie dla mnie wolne miejsce. Ekspres przyjechał spóźniony, ale i tak niemal wleciałam do niego na skrzydłach niesiona nadzieją, że to nareszcie koniec mojej tułaczki po Europie. Penelopo, jeszcze chwila, a Twój Odyseusz dotrze na miejsce!
Nie mogłam zająć żadnego miejsca, więc stanęłam w przejściu, czekając na kierownika pociągu. Stałam tak pół godziny i co chwila mijali mnie konduktorzy, biegający po pociągu i narzekający na opóźnienie. W końcu zatrzymałam konduktorkę i zapytałam, co z moim biletem. W pośpiechu rzuciła mi tylko, że… jest nieważny. Nieważny, bo brak na nim niemieckiego stempla, potwierdzającego, że bilet został zeskanowany i tym samym potwierdzono moje dane. Polacy podobno nie mają urządzenia, które może zeskanować kod na bilecie, co jest marną wymówką, bo taki sprzęt spotkać można nawet w TLK. I nieistotne, że na bilecie były moje dane i nawet numer karty, którą za niego zapłaciłam.
Jeśli chcę jechać dalej, muszę kupić drugi bilet. Właściwie to żadnego wyboru nie miałam, bo gdy już konduktorka przestała biegać, po prostu wyrwała mi z ręki kartę, którą chciałam potwierdzić zgodność danych na bilecie, i zaczęła wstukiwać cenę nowego biletu. Pech chciał (pech to mój najlepszy przyjaciel – zawsze przy mnie), że terminal płatniczy nie miał zasięgu i całej operacji nie można było sfinalizować. Konduktorka próbowała dziesięć razy i nic. Zabrała mnie do przedziału konduktorskiego, abym nie stała tak bez sensu w przejściu, i próbowała dalej. Wciąż nic. Tak dużej gotówki przy sobie nie miałam. Ostatecznie stanęło na tym, że mogę dojechać za darmo do Poznania, ale potem dziękujemy i szukaj innego pociągu.
Długi powrót do domu
Siedząc w przedziale z konduktorką i drugim konduktorem pierwszy raz w czasie tej heroicznej ucieczki naprawdę pękłam. Stwierdziłam, że już mam tego wszystkiego serdecznie dość. Jestem głodna i zmęczona. Oczy mi się zaszkliły i niemal poryczałam się przed obcymi ludźmi. Już byłam tak blisko, a tu kolejna kłoda. Ostatnie 40 min. w pociągu spędziłam niczym szczur w przedziale z niemiecką rodziną.
To był mój pierwszy i jak do tej pory ostatni raz, kiedy jechałam Ekspresem Berlin-Warszawa. Nielegalnie, bez ważnego biletu. Byłam totalnie sponiewierana i niemal łkałam, zastanawiając się, ile godzin muszę jeszcze przetrzymać, ile pieniędzy wydać, by wreszcie wrócić do domu. Na dworcu w Poznaniu ogłupiona i przybita pobiegłam od razu do głównej hali, by zobaczyć najbliższe odjazdy. Na tablicy nie wyświetlała się Warszawa, ale za to już za pięć minut odjeżdżał pociąg do Łodzi Kaliskiej. Łódź Kaliska – przecież to niemal Warszawa!
Niedoszłe wybawienie okazało się starym, głośnym klekotem Interregio, który wlókł się niemiłosiernie i zatrzymywał na każdej zapomnianej przez Boga i ludzi stacyjce. W środku prawdziwa Polska. Smutne twarze, szare ubrania i “Fakt” jako lektura. Pasażerowie zmieniali się raz za razem. Byłam chyba jedyną dzielną pasażerką, która pokonała tę trasę od początku do końca. Gdy po niemal czterech godzinach jazdy moja towarzyszka powiedziała, że do Łodzi została jeszcze niecała godzina, myślałam, że wybuchnę płaczem. Nie wytrzymam tego głodu i stukotu. Najlepsze w tej historii jest to, że gdybym spojrzała na rozkład, a nie na tablicę świetlną w hali, to zobaczyłabym, że pociąg do Warszawy odjeżdża za niecałe półtorej godziny. Sprawdziłam to dopiero w domu po dwóch tygodniach od powrotu.
Upragniona Polska
W końcu dowlekłam się do Łodzi – miasta wybawienia i nadziei. Z drżeniem serca podeszłam tym razem już do rozkładu jazdy i najbliższy pociąg do Warszawy miał być za 45 min. Opatrzność tym razem wzięła mnie pod swoje skrzydła. Z ładowarką w dłoni snułam się po hali dworca, całkiem przyjemnej i czystej. Telefon był tak rozładowany, że nie chciał się włączyć po podłączeniu do gniazdka. “Kupić nową baterię, w końcu kupić nową baterię!” – powtarzałam sobie w głowie. “I zawsze zabierać w podróż proszki na opryszczkę!”. Wśród lawiny nieszczęść zdarzyła się i ta. Oprócz doła psychicznego wyglądałam jak zabiedzony nosiciel tyfusa. Aby poprawić sobie humor, poszłam zjeść coś ciepłego pierwszy raz od dwóch dni. W końcu polskie ceny, więc można było zaszaleć. Kupiłam duże frytki, które w przeciwieństwie do tych zachodnich smakowały jak frytki, oraz kubek herbaty.
Pociąg do Warszawy był chyba najnowszym modelem, jaki jeździł w tamtym czasie po polskich torach. Kibel był bardziej ekskluzywny niż ten z Ekspresu Berlin-Warszawa i większy od mojego własnego. Do tego gniazdko elektryczne (przynajmniej moja komórka mogła najeść się do woli), dużo przestrzeni na nogi oraz ekrany na ścianach wyświetlające obrazki fauny i flory. Widok jezior, żubra czy nawet muchy na liściu był uroczy i złagodził moje skołatane nerwy. Do domu dotarłam późno w nocy. Do Francuza już nigdy się nie odezwałam.
Grudzień 2011 r.