Jeśli oglądaliście film „Joker” z genialnym Joaquinem Phoenixem w roli głównej, na pewno wciąż macie w głowie obraz miasta, w którym dzieje się cała akcja. To miejsce poza prawem, opuszczone przez Boga, zdemolowane i zapomniane. A z drugiej strony waleczne i nieustępliwe, gdzie swoje źródło miała wielka społeczna rewolucja. Takie miasto istnieje naprawdę, leży w Chile i zwie się Valparaíso.
Valparaíso to od wielu lat raj już tylko z nazwy, która oznacza dosłownie „Rajską Dolinę”. Wcześniej było nawet określane mianem „Perły Pacyfiku” ze względu na prężny port i gospodarczą potęgę. Miasto założył w 1536 roku hiszpański żołnierz Juan de Saavedra, który na rozkaz konkwistadora Diego de Almagro miał dokonać rozpoznania wybrzeża Chile. Gdy dotarł do zatoki, wokół której po kilku latach miały powstać pierwsze zabudowania, bez reszty stracił głowę. Przed oczami stanął mu obraz rodzinnych stron, których od lat nie widział i za którymi bezgranicznie tęsknił. Swoje odkrycie postanowił więc nazwać na cześć wioski, w której się urodził – Valparaíso de Arriba.
To były czasy, kiedy Europejczycy po raz pierwszy odkrywali ten skrawek Ameryki Południowej. Kilka stuleci później Chile było już ważnym partnerem handlowym dla Anglików, którzy odcisnęli piętno na wyglądzie miasta. To im zawdzięczamy stylowe XIX-wieczne budynki, z których niektóre zachowały się po dziś dzień, dając świadectwo dawnej urodzie Valparaíso. A musiało ono stawić czoła wielu niszczycielskim siłom. Z jednej strony najazdom piratów, a z drugiej – trzęsieniom ziemi i szalejącemu ogniowi. Ale za każdym razem mieszkańcy odbudowywali je z coraz większym rozmachem, dzięki czemu stało się jednym z najpiękniejszych miast w Chile. A swego czasu było nawet najbogatszym.
Valparaíso kiedyś…
… i obecnie
Valparaíso w ogniu
Tytułowy ogień należy rozumieć zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Zacznijmy od tego, jak to się stało, że chilijski raj zmienił się w komiksowe Gotham. Choć Chile było uznawane przez dekady za najlepiej prosperujący i najbardziej uporządkowany kraj w Ameryce Łacińskiej, liberalna bańka gospodarcza musiała w końcu pęknąć. Kryzys wybuchł w drugiej połowie 2019 roku, a w miastach i wioskach wybuchły masowe protesty. Chilijczycy żądali reform systemu emerytalnego, gospodarki i edukacji. Żyło im się coraz gorzej, a lont do od dawna tykającej bomby podpaliła nieznaczna podwyżka cen biletów na metro w Santiago, które należy do najdroższych na świecie.
Wybuchły zamieszki, a że w Ameryce Południowej, zwłaszcza w Chile, wciąż silne są grupy skrajnej lewicy i anarchistów, hasła gospodarcze zaczęły się mieszać z oskarżeniami wobec Kościoła katolickiego i państwa jako takiego. Nie znano żadnych świętości – mazano i oblewano farbą fronty świątyń, muzeów, szkół, uniwersytetów, budynków użyteczności publicznej. Ludzie organizowali masowe demonstracje. Głównymi ośrodkami sprzeciwu stała się stolica oraz Valparaíso. Na ulicach pojawiło się wojsko i czuć było gaz łzawiący, nawet w godzinach porannych. Protestujący, a raczej chuligani, podpalali sklepy i stacje metra w Santiago. W Valparaiso podpalono nawet okoliczne lasy…
Gdy dotarłam do miasta, sytuacja pożarowa wydawała się opanowana. Po drodze mijałam dopalające się trawy i jasnoszary dym. Jednak już drugiego dnia doszło do kolejnych podpaleń, zaś ogień z łatwością się rozprzestrzeniał ze względu na suszę. Nad Valparaíso zaczęły latać 3 śmigłowce nabierające wodę z oceanu, a mieszkańcy i turyści otrzymywali smsy z informacją o ewakuowanych regionach. Ja również spakowałam się na okoliczność nagłego opuszczenia miasta.
Spłonęły setki domów i to tych należących do najbiedniejszych mieszkańców, wykonane z blachy falistej, najpopularniejszego budulca w Valparaíso i okolicy. Pocieszające było to, że ludzie wzajemnie sobie pomagali, wynosząc dorobek życia. Do końca nie było wiadomo, czy ogień nie strawi centrum Valparaíso, które jest wpisane na listę Dziedzictwa Narodowego UNESCO. Niestety kiedy strażacy walczyli z pożarami lasów, antysystemowcy podpalali kolejne sklepy. Jesteśmy przecież w Gotham.
Barwy Valparaíso
Po powyższym fragmencie pewnie wielu czytelników stwierdzi, że wizyta w niegdysiejszej „Perle Pacyfiku” była dla mnie traumatycznym przeżyciem. Otóż nie. Żadna rewolucja nie odbierze Valparaíso tego, z czego miasto najbardziej słynie. Z wyjątkowego, artystycznego klimatu, biednych, choć uciekających przed brzydotą domów dzięki malowaniu ich na wszystkie kolory tęczy oraz jednych z najciekawszych na świecie przejawów street artu. Valparaíso wibruje energią i wielobarwnością. Już dawno porzuciło swoją nieco snobistyczną, angielską tożsamość i przemieniło się w najbardziej charakterne miejsce w Chile. I choć nie podbije serc wszystkich turystów, to ja jestem nim zachwycona.
Czułam się tutaj jak poza czasem, a na pewno nie jak w XXI wieku. Ulicami jeździły sędziwe busiki, a wiele budynków to przyprószone zabytki, których uroda nadal nie przeminęła. Wszechobecne plątaniny kabli wyglądały jak koszmar elektryka, który nie wiedział, gdzie je ukryć. Zadzierając głowę w kierunku kolorowych domków na wzgórzach, można dostrzec tutejsze kolejki z końca XIX wieku. Zostały zbudowane dla bogatych mieszkańców, aby ułatwić im dotarcie do domów. Takich miejskich wind powstało w sumie 30, choć do dziś czynnych jest zaledwie kilka. A przydają się i to bardzo. Miasto jest położone na 45 wzgórzach, więc spacery po nim nie należą do łatwych i przyjemnych. Wąskie uliczki raz opadają w dół, by za chwilę piąć się do góry.
Wielobarwność Valparaíso ma swoje korzenie w dawnych czasach, gdy lokalny port był głównym węzłem morskim dla całego kontynentu. Dokonywano w nim potrzebnych napraw lub upiększeń, np. malowano statki. A jeśli kilka puszek pozostało niewykorzystanych, oddawano je mieszkańcom. Kolorowe domy współcześnie dopełniają artystyczne graffiti. Ich twórcami są nierzadko studenci i absolwenci lokalnej Akademii Sztuk Pięknych, najsłynniejszej w Chile. I choć można nie lubić street artu, to w Valparaiso nawet największy przeciwnik tego typu sztuki musi przyznać, że niektóre realizacje są niezwykle udane.
Miasto (nie) do zwiedzania
Valparaíso to nie Rzym czy Paryż, nie zwiedza się go z nosem w przewodniku, odhaczając kolejne punkty i zaznaczając miejsca do koniecznego odwiedzenia. Nawet jeśli zrezygnujecie z lokalnych atrakcji, nic się nie stanie. Największą frajdą jest po prostu spacer po mieście. Zresztą większość turystów trafia tu tylko na jeden dzień. Tego akurat nie polecam, bo potem będziecie żałować, że byliście tu tak krótko. Zwłaszcza że można wybrać się do nieodległego miasteczka Viña del Mar. To kurort nad Oceanem Spokojnym, który posiada piaszczystą plażę w przeciwieństwie do Valparaíso.
Polecam zobaczyć Muzeum Sztuk Pięknych ulokowane w Pałacu Baburizza (wstęp 4.000 CLP) oraz Cementario 1&2, który – choć posiada wiele zniszczonych nagrobków (skutek trzęsień ziemi), zaświadcza o dawnym bogactwie mieszkańców miasta. Poza tym jest to niezwykle fotogeniczne miejsce, podobnie jak jego okolica. Zdecydowanie odradzam położony nieopodal Park Kulturalny, w którym nic nie ma.
Pałac Baburizza ma ciekawą architekturę w stylu tyrolskim. W środku obejrzycie kolekcję malarstwa chilijskiego.
Jeśli czegoś nie może zabraknąć na liście miejsc do odwiedzenia w każdym, nawet najmniejszym mieście Ameryki Południowej, to jest to cmentarz. Ten w Valparaíso to przykład symbiozy kamiennych nagrobków z naturą.
W Valparaíso mieści się siedziba chilijskiego Parlamentu. Kongres Narodowy został tu przeniesiony z Santiago za czasów Augusto Pinocheta. Niedaleko budynku, na trawniku pośrodku szerokiej trasy, nocują lokalni bezdomni.
Listopad 2019 r.
Miasto zapewne interesujące, ale zupełnie nie dla mnie. Nie odnajduję piękna w rozkładzie tkanki, w chaosie, z którego raczej nic dobrego się nie urodzi. Przygnębiający symbol końca dawnego świata.
Aha, i gratuluję świetnych zdjęć! Pewnie strach tam wyciągać aparat. Pozdrawiam serdecznie, BM.
Bobek, bardzo dziękuję za komentarz i za miłe słowa dotyczące zdjęć. Nigdy nie czułam się fotografem ani nie za bardzo lubię je robić, ale staram się, jak mogę ;) Co do Valparaiso, to jest nazywane najniebezpieczniejszym miastem Chile, ale ja się zagrożona nie czułam. Do tej pory jedyny przykry incydent, jaki mi się przydarzył w trakcie podróży, miał miejsce w Londynie. W centrum miasta, w środku dnia chłopak wybił szybę i ukradł coś z siedzenia samochodu, a potem uciekł. Był dosłownie dwa metry ode mnie. A ja nie mogłam nic zrobić.