Jeśli myślicie, że Seszele to tylko rajskie plaże, a dla miłośnika bliskości z naturą nie mają nic do zaoferowania, przychodzę z wyjaśnieniem. Na wyspie Praslin znajdują się aż dwa rezerwaty przyrody, w tym jeden wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Myślicie dalej: Eee, rezerwaty? To ma być ta super atrakcja? A jakże! Nie co dzień mamy możliwość spacerować po lesie deszczowym złożonym z gigantycznych palm, w którym żyją i rosną gatunki roślin lub zwierząt niespotykane nigdzie indziej. To jak podróż w czasie do czasów dinozaurów.
Jakim cudem taki skrawek niczym nieskalanej natury zachował się do naszych czasów? To zasługa długiej izolacji i późnego skolonizowania Seszeli, do których dopiero w 2 poł. XVIII dopłynęli pierwsi francuscy zdobywcy. Następnie wyspy odbili Brytyjczycy i to jednemu z nich zawdzięczamy odkrycie prastarych lasów palmowych.
Generał, który trafił do Edenu
Przygodami brytyjskiego generała Charlesa George’a Gordona można by obdzielić cały pułk wojska. Rozkazy rzucały go po całym ogromnym Imperium Brytyjskim. Walczył w wojnie krymskiej, w chińskich wojnach opiumowych, tłumił powstanie mahdystów w Sudanie, którego został gubernatorem, odkrywał nieznaną białemu człowiekowi Afrykę Równikową, a nawet mógł zostać władcą Konga. W kwietniu 1881 roku królowa Wiktoria skierowała go na Mauritius, gdzie miał zbudować kilka fortów obronnych dla ochrony potęgi morskiej imperium.
Gordon szybko wykonał powierzone mu zadanie i zaczął się nudzić. Roczny „urlop’’ na małej wysepce nie był wymarzoną pracą dla żołnierza z duszą awanturnika. Dla zabicia czasu postanowił zwiedzić pobliski archipelag Seszeli. Latem 1881 roku jego okręt przybił do brzegów wyspy Praslin. Malownicze, rajskie plaże nie zadowoliły eksploratora – widział ich wszakże już wystarczająco dużo – postanowił więc sprawdzić pobliskie wzgórza porośnięte gęstym lasem.
Gdy dotarł do doliny, nazwanej później Vallée de Mai (Dolina Majowa), generałowi, któremu zdawało się, że widział już wszystko, odebrało mowę. Znalazł się w prastarym, nieskalanym obecnością człowieka sanktuarium natury. Ogłosił, że odkrył Ogród Edenu, a w nim biblijne Drzewo Poznania Dobra i Zła. Owym drzewem była lodoicja seszelska zwana Coco de Mer – obecnie symbol Seszeli. Generał Gordon niewiele się pomylił. Palmowy las, porastający centralną część wyspy, stanowi relikt flory porastającej dawny superkontynent Gondwana. Tutejsze gatunki ewoluują w izolacji od kilkudziesięciu milionów lat, nie występując w żadnym innym miejscu na świecie.
Palma Coco de Mer
Palmy Coco de Mer naturalnie rosły tylko na dwóch seszelskich wyspach – Praslin oraz Curieuse. Jednak z sukcesem wyhodowano je także na głównej wyspie Mahé, gdzie można je zobaczyć w stołecznym ogrodzie botanicznym. Poza tym nie znajdziemy ich już nigdzie na świecie. Najstarszy seszelski okaz ma około 300 lat. Ten owoc palmy to największe i najcięższe nasiono występujące na Ziemi – osiąga wagę nawet 25 kg.
Swoim kształtem przypomina kobiece pośladki i jest najbardziej pożądaną pamiątką turystyczną z Seszeli. Natomiast kiedyś marzyli o nim monarchowie na największych dworach królewskim. To właśnie w dwóch rezerwatach na wyspie Praslin najłatwiej kupić Coco de Mer. Zdecydowanie większy wybór będzie w Fond Ferdinand, także pod względem rozmiarów, bo przecież nie chcemy mieć nadbagażu ;). Ale uwaga! Mniejszy, nie oznacza tańszy – cena jest stała i w 2023 wynosiła 5000 SCR, czyli ok. 1600 zł. Wraz z kokosem otrzymujemy specjalny certyfikat, który należy okazać na lotnisku. Nie można zabierać ze sobą choćby zwiędniętej łupiny – wszystko jest pod ścisłą ochroną.
Coco de Mer znajduje się w Czerwonej księdze gatunków zagrożonych, gdyż liczebność kokosów spadła o około 30% tylko w ciągu ostatnich 50 lat. Jedną z przyczyn prócz pasożytów i pożarów jest handel. Ten oficjalny wynosi 1000 sztuk sprzedawanych rocznie, ale wiele kokosów jest kradzionych i wywożonych na azjatycki rynek.
Organ męski i żeński palmy Coco de Mer. Chyba nie muszę tłumaczyć, który jest który… Razem z łupiną kokos potrafi osiągnąć nawet 45 kg i wielkość 20-litrowego baniaka na wodę. To nie koniec rekordów – dojrzewa nawet 8 lat.
Rezerwat Vallée de Mai
Zacznijmy od kwestii fundamentalnej – bilet do rezerwatu kosztuje 450 SCR, czyli 150 zł. Czasami czytam, że to za drogo. Ale przecież na całych Seszelach jest drogo! Przyjechać tu i narzekać na ceny to grube nieporozumienie. Ale jeszcze większym jest zrezygnowanie z odwiedzenie tego miejsca. To jedna z dwóch seszelskich atrakcji na liście UNESCO obok atolu Aldabra z żółwiami olbrzymimi, który pozostaje poza zasięgiem szarego turysty, o ile nie dysponuje dwoma workami pieniędzy.
Do rezerwatu można bez problemu dojechać autobusem zarówno z północy, jak i z południa wyspy (linie 61 i 63). Niewielką dolinę (19,5 ha) można przejść w ciągu 2-3 godzin i mimo że przy kasie biletowej kłębi się tłum turystów, to później każdy magicznie się rozpływa w odmętach pradawnego lasu. Zwiedzanie jest naprawdę komfortowe, ale warto się wcześniej popsikać repelentem.
Choć do wyboru są trzy trasy różnej długości, ja proponuję wybrać się na każdą z nich, aby nie pominąć żadnego fragmentu doliny. Wszak za coś płacimy te 150 zł ;). Najdłuższa pętla ma 4 km długości, zatem nie są to wymagające odległości. Chodzi się po utwardzanych, płaskich ścieżkach, nie trzeba mieć specjalistycznego obuwia. Niektórzy turyści są nawet w japonkach.
Zaginiony świat
Las w rezerwacie Vallée de Mai szokuje swoją odmiennością. Nie jest podobny do niczego, co wcześniej widzieliśmy. Wszystko jest tu w rozmiarze XXL. Liście palm, mają kilka metrów wielkości, tworząc wysoko nad ziemią szczelny, zielony dach, który chroni przed piekącym słońcem albo przed ulewnym deszczem. Ma się wrażenie, że chroni też przed okiem fruwających tu z pewnością pterodaktyli, bo to zaginiony świat jak z powieści Conan Doyle’a. Niektóre pnie chronią 5-centymetrowej długości kolce, a na pajęczynach wyczekują pająki wielkości dłoni. Z kolei korzenie podporowe palm przypominają stada wielometrowych anakond.
Warto wsłuchać się w odgłosy lasu: szum wiatru, melodia strumienia, trzask spadających liści. Na pewno usłyszymy też czarne papugi – endemiczny gatunek dla wyspy Praslin. Zdecydowanie trudniej będzie je zauważyć, gdyż przesiadują w koronach drzew, doskonale zlewając się z tłem. Na świecie jest ich mniej niż 1000 osobników. Żyją tylko tu, w jednej dolinie, nigdzie więcej. Aby je dostrzec, niezbędna będzie lornetka lub długi obiektyw.
Rezerwat Fond Ferdinand
Magię pradawnego lasu palmowego poznamy także w prywatnym rezerwacie Fond Ferdinand działającym od 2013 roku. W internecie można natknąć się na informację, że jest lepszą opcją niż Vallée de Mai, bo mniej popularną i nieco tańszą. Wstęp kosztuje 300 SCR, czyli 100 zł, więc różnica nie jest aż tak duża (kilka lat wcześniej cena wynosiła dwa razy mniej). Uważam, że nie ma co kalkulować i trzeba obejrzeć oba miejsca. W końcu po coś przelecieliśmy ponad 7 tysięcy km.
Do Fond Ferdinand również dostaniemy się autobusem, ale tutaj będzie konieczna przesiadka. Ewentualnie można wdrapać się na górę, gdyż kursów w ciągu dnia jest bardzo niewiele. Zajmie to ok. 20 min, ale przewyższenie jest spore. Tym, co uderza po dojściu do bramy głównej, jest zupełny brak turystów. W czasie mojej wizyty było może 6-8 osób. Spacer po rezerwacie zajmuje około 2 godziny. Warto zabrać zapas wody, gdyż nie kupimy jej na miejscu. Na dole, przy bramie wejściowej, bije źródełko z górską, chłodną wodą, ale to rozwiązanie raczej dla odważnych.
Najlepszy punkt widokowy
Obszar Fond Ferdinand jest znacznie większy od Vallée de Mai. Niegdyś trasa wyglądała zupełnie inaczej, a w cenę wliczony był przewodnik. Obecnie dostępny jest tylko jeden szlak prowadzący schodami na górę i tą samą drogą wracamy. W tym wypadku przewodnik nie jest już potrzebny. Trasa kończy się na szczycie wzniesienia, skąd rozciąga się wspaniały widok na okoliczne wyspy, m.in. Curieuse, Sister Island, Coco Island, Felicité, La Digue, Mahé i Silhouette, czyli niemal cały główny seszelski archipelag. To niewątpliwa przewaga Fond Ferdinand nad Vallée de Mai – tam takiego punktu widokowego nie ma.
Wspinaczka może być męcząca z uwagi na wilgoć i temperaturę, ale nie jest trudna technicznie. Na pewno należy uważać na mokre kamienie. W czasie mojej wizyty na początku świeciło słońce, a potem nadeszła 10-minutowa ulewa, która przegoniła innych turystów z rezerwatu. Tymczasem egzotyczna roślinność zwilżona takim prysznicem prezentowała się niesamowicie malowniczo.
Marzec 2023 r.