Turystyka teatralna – Teatr Osterwy w Lublinie

Turystyka teatralna – Teatr Osterwy w Lublinie

Była już mowa o turystyce stadionowej i biegowej, więc tym razem będzie mniej sportowo, a bardziej kulturalnie. Dotychczas odbyłam trzy podróże teatralne, ale tylko jedna była podyktowana wyłącznie chęcią obejrzenia przedstawienia. Stwierdziłam, że czasami trzeba żyć z rozmachem, więc postanowiłam świętować Dzień Kobiet w Lublinie, wybierając się do Teatru im. Osterwy na Sen nocy letniej.

 

W dawnych, przedstudenckich czasach, gdy byłam jeszcze bardziej beztroska niż teraz, wymyśliłam sobie, że będę studiować teatrologię. Praktyczne, dające jakikolwiek fach kierunki mnie odrzucały i kierowałam się naiwną i romantyczną ideą, że studia są dla rozwoju osobistego, a jakąś pracę i tak znajdę. Nagromadziłam więc pokaźną biblioteczkę książek przeznaczonych dla kandydatów do Akademii Teatralnej, z których większości oczywiście nie przeczytałam. Stoją do dzisiaj na mojej półce – ja patrzę na nie z sentymentem, a one bezwiednie straszą moich gości.

Z teatrologii nic nie wyszło, ale niemal całe studia minęły mi pod znakiem przedstawień teatralnych, baletowych i operowych. Zdarzało się tak, że trzy razy w tygodniu byłam na jakimś spektaklu. Panie bileterki witały mnie jak starą znajomą, a stoliczki przy kasach biletowych traktowałam jak swoje biurko, przychodząc ponad dwie godziny przed rozpoczęciem sztuki, aby być pierwszą do wykupienia wejściówki. Siadałam przy owym stoliczku, wyciągałam teksty do przeczytania na zajęcia i tak mijał mi czas oczekiwania.

 

Podróż teatralna – Kraków

Moje dwa pierwsze wyjazdy teatralne były wkomponowane w większy plan podróży. W 2009 roku pojechałam do Krakowa i przy okazji planowania, co tym razem chcę zrobić, doświadczyć i zobaczyć, stwierdziłam, że pójdę na jakiś spektakl do osławionego i podobno przepięknego Teatru im. Słowackiego. To były czasy, kiedy instytucja biletu elektronicznego jeszcze nie istniała, więc musiałam się trochę natrudzić, aby go kupić. Tłumaczyłam pani z kasy przez telefon, że nie mogę odebrać zarezerwowanego biletu w ciągu 2 tygodni, bo w Krakowie będę dopiero w dniu spektaklu i czy w związku z tym mogłaby mi podać numer konta, na który przeleję należność. Uznała, że sprawa jest zanadto skomplikowana i musi się skonsultować. Miałam zadzwonić następnego dnia. Dzwonię więc i otrzymuję oficjalną zgodę na takie wywrotowe działanie. Brakowało tylko, aby na koniec dodała: „I żeby mi to było ostatni raz!”.

Akurat w czasie mojej planowanej wizyty grano niezbyt porywające przedstawienie Tango Piazzola, ale zdecydowałam się na nie mimo mało pochlebnych recenzji. Stwierdziłam, że przetrwam dzięki muzyce Piazzoli granej na żywo. Byłam chyba jedną z najmłodszych osób na widowni. Poza mną same starsze pary, dla których historia miłosna rozgrywająca się w jakimś podrzędnym barze stanowiła optymalny sposób na miłe spędzenie wieczoru.

Pomijając niedosyt związany z samym przedstawieniem, zespół muzyków był znakomity, a wnętrze teatru faktycznie jest zachwycające.

 

Podróż teatralna – Londyn

Drugi raz wybrałam się na spektakl aż za Kanał la Manche, do Londynu. Był rok 2014, więc bilety elektroniczne, smartfony i inne cuda techniki były czymś na porządku dziennym. Zdecydowałam się na spektakl Other Desert Cities w teatrze The Old Vic, którego dyrektorem artystycznym od 2003 roku jest Kevin Spacey. Jednak tym razem kierowałam się pobudkami artystycznymi i zależało mi na dobrym przedstawieniu. W „The Guardian” przeczytałam, że sztuka jest zabawna i świetnie zagrana, więc bez dłuższego zastanawiania się kupiłam bilet. Old Vic specjalizuje się w repertuarze szekspirowskim i angielskim, a ja – jak się okazało – akurat wybrałam spektakl amerykańskiego autora. To mi się naprawdę udało – jechać do Londynu po to, aby posłuchać aktorów mówiących piękną brytyjską mową i trafić na amerykańską sztukę z aktorami mówiącymi z amerykańskim akcentem.

Co więcej, nie do końca zrozumiałam jej zakończenie z powodów językowych. Jedna z bohaterek wygłasza na końcu monolog i nie zdołałam wyłapać, czy jej brat ostatecznie żyje, czy też nie, a na tym opierał się cały rodzinny dramat. Ale mniejsza o to. Aktorstwo było pierwszorzędne, z charakterystycznymi bohaterami i zupełnie różne od tego, z jakim można się zetknąć na polskich deskach teatralnych. Udało się uniknąć wykrzykiwania tekstu i plucia na odległość trzeciego rzędu ze sceny – mam wrażenie, że niektórzy polscy aktorzy tylko w ten sposób potrafią oddawać emocje. W Old Vic grano gestem, spojrzeniem, postawą, modulacją głosu. Na scenie występowała m.in. żona Jeremy’ego Ironsa – Sinéad Cusack, która razem z Clare Higgins (nie przejmujcie się, ja też jej nie kojarzyłam) nadawała ton spektaklowi. To był wyśmienity teatralny wieczór.

 

Tropem Puka

W swoją trzecią teatralną podróż wyruszyłam wyłącznie po to, aby zobaczyć spektakl Sen nocy letniej w Teatrze im. Osterwy w Lublinie, przy okazji odwiedzając miasto, w którym nigdy nie byłam. Ciekawiła mnie podobno popisowa rola jednego z najzdolniejszych aktorów sceny warszawskiej – Przemka Stippy. Nasza teatralna znajomość trwa od 7 lat. Pierwszy raz zobaczyłam go w przedstawieniu Mrok w reżyserii Artura Tyszkiewicza (obaj panowie stanowią niejako artystyczny tandem, Artur odpowiada też za reżyserię Snu nocy letniej).

Zajrzałam na stronę teatru i akurat grali moje upatrzone przedstawienie w weekend. Sprawdzam dostępność biletów – nie do wiary, są, a jeden nawet blisko sceny, jakby czekał tylko na mnie. Ale myślę sobie – nie mogę teraz jechać, bo mam na głowie urządzanie mieszkania, a każdy weekend jest w takiej sytuacji bezcenny. Sprawdzam inne terminy – wówczas przedstawienie jest w środku tygodnia, a innych zapewne nie przewidują, bo zaraz przerwa wakacyjna. Wchodzę na stronę teatru za trzy dni – ten samotny bilet dalej jest dostępny. No trudno, z przeznaczeniem się nie dyskutuje. Kupuję.

 

Sen nocy lubelskiej

Teatr im. Osterwy jest przepiękny, w starym stylu, w smakowitym, pistacjowym kolorze. Jak zasiadłam na widowni, poczułam się, jakbym cofnęła się w czasie i przestrzeni, znajdując się w Wiedniu i czekając na premierę najnowszej sztuki Mozarta. Publiczność była zupełnie inna od tej warszawskiej – żywiej reagowała, komentowała to, co się dzieje na scenie, inaczej też wyglądała. Na przykład już dawno nie widziałam tylu mężczyzn w szarych, wzorzystych sweterkach. Myślałam, że jeszcze tylko mój ojciec trzyma je w szafie. Ale prawdę mówiąc wolę te swojskie sweterki od warszawskich dżinsów. Wokół mnie siedziała jakaś potężna grupka znajomych, która ucięła sobie pogawędkę. Miałam wrażenie, że niemal wszyscy się tu znają i przy odrobinie otwartości z mojej strony w każdej chwili też mogę stać się częścią tej paczki. Naprawdę miłe uczucie.

Spektakl się rozpoczyna. I rozpoczyna się też show na widowni. Aktorzy wychodzą przed wciąż zasłoniętą kurtynę. Nic nie mówią, co jeden pan zupełnie bez obciachu komentuje na głos: „No i co? Niemowy wyszły”. Albo już pod koniec, gdy niemal wszyscy aktorzy siedzieli na krzesłach na scenie w ciszy, ktoś inny wyrwał się z burzą oklasków, myśląc, że to już koniec. Takich smaczków było w trakcie przedstawienia więcej. Jednak nic nie przebije pana siedzącego obok mnie, który zasnął. Ale to zdarza się nawet najlepszym.

Pan z Lublina nie tylko spał, ale też chrapał. I to jak głośno! Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać, czy go budzić, czy zostawić w spokoju. Kobiety naokoło odwracały się z oburzeniem, pani siedząca po mojej lewicy zanosiła się śmiechem. To był prawdziwy sen nocy letniej lubelskiej! Komedia lepsza od tego, co działo się na scenie.

 

Sen nocy letniej

Bo sam spektakl jednak mnie rozczarował. Miał tempo żółwia z zabetonowanymi łapkami, scenografia była toporna, a próba unowocześnienia klasycznej sztuki przynajmniej w moim odbiorze obliczona na łatwy poklask, by nie powiedzieć ostrzej – dość prymitywna. Aktorsko również bardzo średnio. Czwórka młodych bohaterów, wcielająca się w dwie zakochane pary, grała tak, jak była ubrana – bardzo szkolnie. Czułam się jak na akademii, słuchając egzaltowanych recytacji kolegów z klasy. Zniknął humor i dramat tych postaci.

A przecież ich perypetie są najbardziej komicznymi momentami całej sztuki, z moim ulubionym tekstem: „Przyciągasz mnie, nieczuły ty magnesie”, który ze sceny wybrzmiał w zupełnie innym tłumaczeniu, już nie tak zabawnym. Poza tym pojawiły się też błędy formalne. Aktorki grające Hermię i Helenę powinny zamienić się rolami, bo Helena była blondynką, a Hermia brunetką u Szekspira. Ma to znaczenie, gdy Lizander za sprawą pomyłki Puka zadurza się w blondwłosej Helenie i uparcie zarzeka się, że nigdy nie mógłby pokochać brunetki (Hermii).

Gwiazdą spektaklu, zupełnie odstającą aktorsko od reszty, był Przemek Stippa. Nie bał się bawić rolą, eksperymentować i zaproponować zupełnie zaskakującą interpretację Puka. To, co mnie zawsze urzeka i naprawdę wzrusza, gdy obserwuję go na scenie, to jego zachowanie w czasie końcowych oklasków. Odrzuca wtedy aktorską maskę i powagę, ukazując się jako człowiek, który kocha to, co robi, jest temu całkowicie oddany, a brawa i uznanie publiki są mu potrzebne do życia niczym powietrze.

Tamtego wieczoru lubelska publiczność zafundowała mu potężny zastrzyk życiowej energii, oklaskując wszystkich aktorów na stojąco. Pierwszy raz w mojej teatralnej historii zdarzyło się, że niemal wszyscy widzowie (oprócz może dziesięciu osób) wstali z miejsc. Po zakończeniu spektaklu, człapiąc z wolna do swojego hotelu, układałam w głowie kolejne teatralne destynacje. Wypad do Lublina rozbudził we mnie ochotę na odkrywanie innych scen w Polsce.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.