Przed wyjazdem na Seszele wyspy kojarzyły się mi z miejscem, gdzie zastępy piłkarzy zabierają swoje dziewczyny, Instagramowe modelki, na luksusowe wakacje. Po pobycie wiem, że daleko im do snobistycznych kurortów. Ich największym magnesem jest zniewalająca natura oraz rajski wypoczynek w najszlachetniejszej postaci. Czyli bez wielkich hoteli oraz turystów rozłożonych na leżakach ustawionych w kilku rzędach i zajmujących całą plażę. Seszele stały się pierwszym miejscem, o którym mówię, że mogłabym jeździć tam co roku.
To raj, który ma też swoje słabe strony. Przede wszystkim wysokie ceny oraz męczący klimat z wysoką wilgotnością i deszczem, który może spaść bez względu na porę suchą. Ale poza tym stanowi wizytówkę wyspiarskiego życia w najlepszym wydaniu. Bez pośpiechu, z pogodnym nastawieniem, gwarantowanymi promieniami słońca przez cały rok i stałą porą jego zachodzenia – 18.30 dzień w dzień. Mimo że znajdujemy się w Afryce, jest tu wyjątkowo czysto i bezpiecznie, a choroby tropikalne zdarzają się bardzo rzadko. Co tworzy niepowtarzalny klimat tych wysp, a o czym rzadko się wspomina? Przed Wami moje największe zaskoczenia Seszeli.
Specyficzny profil turysty
Na Oceanie Indyjskim jest dość duża konkurencja wśród rajskich wysp, które rywalizują o zainteresowanie turystów. Seszele, Zanzibar, Mauritius, Goa, Madagaskar, Malediwy, trochę bardziej niszowy, ale popularny wśród Francuzów Reunion. Na tym tle najmniejsze państwo Afryki postanowiło rozwijać swoją branżę turystyczną na własnych warunkach.
Po pierwsze, mówi „nie” wielkim kurortom i odpływie kapitału za granicę. Na turystach mają zarabiać przede wszystkim miejscowi, a że wielu z nich to ekspaci z Europy Zachodniej, to już inny temat. Jeśli już znajdziemy jakiś hotel, to jest on bardzo kameralny i wkomponowany w najbliższe otoczenie. Bez kilku pięter, bez parków wodnych, bez prywatnych, zagrodzonych plaż. Choć rzadko zdarza się mi spędzać wakacje w Europie w szczycie sezonu, to pamiętam plaże pełne ludzi we Włoszech czy na Malcie. Dla mnie to zaprzeczenie wypoczynku. I jeśli zapytacie mnie, czy warto wydać dwa, a nawet trzy razy więcej i jechać na Seszele, to odpowiem bez wahania, że warto. Tutaj naprawdę da się odpocząć.
Po drugie, władze wysp stawiają na turystów z odpowiednią ilością gotówki. Czy zdarzają się młodziaki z plecakami? No pewnie. Ale zawsze podróżują w grupie i nie są to backpackerzy znani z Azji Południowo-Wschodniej nocujący za 4 dolary. Na Seszelach nie znajdziecie ani jednego hostelu, zapomnijcie także o rozbijaniu namiotu gdzie popadnie. Czy w takim razie, z powodu wysokich cen, nie spotkamy na wyspach rodaków? Wręcz przeciwnie! Jest ich zaskakująco dużo. Ja osobiście cieszę się, że w czasie mojego pobytu trafiłam tylko na garstkę Rosjan. W 2022 zajmowali oni trzecie miejsce pod względem dominujących nacji wśród turystów, ustępując jedynie idącym łeb w łeb Niemcom i Francuzom (źródło tu).
Noclegi jak w domu
Wyróżnikiem Seszeli są apartamenty zwane self-catering, które stanowią najpopularniejszą opcję noclegową. Pod tą kategorią może kryć się cały dom z ogrodem. Zawsze w cenie jest klimatyzacja (bez niej raczej się nie zaśnie, bo temperatura w nocy sięga 30 st.) oraz pełne wyposażenie. Czego tylko sobie zażyczycie – obieraczka, korkociąg, komplet zastawy stołowej, patelnie w różnych rozmiarach, a nawet małe widelczyki do ciast. Co więcej, sprzątanie i wymiana ręczników zdarzają się codziennie, mimo że to przecież nie jest żaden hotel. Pierwszy raz zdarzyło się mi wystawić notę 10/10 wszystkim noclegom w czasie mojej podróży.
Podczas gdy wiele europejskich krajów zmaga się z problemem nielegalnych apartamentów na wynajem krótkoterminowy, które podnoszą ceny najmu dla zwykłych mieszkańców, na Seszelach wszystkie noclegi są zarejestrowane. Wypełniając elektroniczny formularz wjazdu, bez względu na to, gdzie nocujecie (super luksusowy hotel czy niewielki pokoik), na pewno będzie on umieszczony w systemie. Co ciekawe, o nocleg pytają także przy zakupie biletu na prom na inną wyspę. Nie jest to chyba nigdzie zapisywane, a raczej stanowi potwierdzenie, że mamy rezerwację i nie jedziemy nigdzie w ciemno.
Mój domek na wyspie Praslin. Choć to był najdroższy z moich noclegów, nie mogłam wybrać innego z uwagi na nazwę – Villa Marthe :)
Ciasny, ale własny – domek w kompleksie Ylang Ylang na wyspie La Digue. Rozległy ogród, palmy, dziko rosnące banany i karambole.
Najbardziej ekonomiczny nocleg w Michel Holiday Apartments na wyspie Mahé
Przyjazne współistnienie
Do tej pory odwiedziłam tylko jeden kraj, w którym nastawienie ludzi było dla mnie absolutnie bez skazy. Pełne otwartości i gościnności, za to bez ikonicznego „hello, my friend!” i jakichkolwiek prób przekrętów. Chodzi o Jordanię. Mieszkańcy Seszeli dołączają do tego wyjątkowego grona. Czym sobie na to zasłużyli? Chęcią pomocy, przyjaznym nastawieniem i brakiem namolności. Wejście białego do miejskiego autobusu nie powoduje, że wszystkie oczy zaczynają na nas patrzeć. Turysta nie budzi tu większego zainteresowania, ani nie jest traktowany jak chodzący portfel.
Jedna sytuacja szczególnie podbiła moje serce. W Rezerwacie Fond Ferdinand na wyspie Praslin miałam kuriozalny upadek. Stałam na płaskim terenie wysypanym żwirem i idąc do tyłu, poślizgnęłam się, a moja lewa noga zaryła o ostre jak szkło kamyczki. Krew się polała, ja prawie mdlałam na ten widok, ale mój towarzysz szybko mnie opatrzył. Gdy siedziałam na kamieniu obklejana plastrami, obok przechodziła wycieczka. Przewodnik zatrzymał się i zapytał, czy nic mi nie jest i czy nie potrzebuję pomocy. Potem, jak już wychodziłam z rezerwatu, dwie pracownice zobaczyły moją obklejoną nogę i zapytały, czy nie chcę bandażu.
Takie gesty nie wydają się niczym specjalnym? To posłuchajcie tego. Moja szefowa jechała na elektrycznej hulajnodze po warszawskich bulwarach i miała wypadek. Przekoziołkowała, uderzyła głową o chodnik i zalała się krwią. To jest jedno z najbardziej obleganych miejsc w stolicy. Myślicie, że ktoś jej pomógł? Nikt! Musiała dopiero dzwonić po męża.
Inna sytuacja – pojechałam na wycieczkę do rezerwatu żółwi olbrzymich na wyspę Curieuse. W jej ramach był także przewidziany snoorkeling koło wyspy St. Pierre. Ja z niego zrezygnowałam, bo pływak ze mnie żaden i zostałam na Curieuse. W drodze powrotnej nasza motorówka zatrzymała się przy St. Pierre, abyśmy mogli chociaż zrobić zdjęcia miejscu, którego nie widzieliśmy. Nie musieli tego robić, a mimo to zdecydowali się zmienić trasę powrotną.
Karaibski souvenir
Rum kojarzy się nam przede wszystkim z Kubą, ale również inne państwa Karaibów go wytwarzają: Haiti, Barbados, Jamajka czy Martynika. Co ciekawe, największym producentem tego trunku na świecie są… Filipiny ze swoją marką Tanduay. Miłośnicy rumu odwiedzający Seszele będą w siódmym niebie, gdyż na wyspach produkuje się go pod dwoma odsłonami: Takamaka i Vasco. Pierwsza destylarnia, położona na wyspie Mahé, jest prowadzona przez braci d’Offay i można ją zwiedzać za darmo! Wycieczki z przewodnikiem odbywają się od poniedziałku do piątku o godzinie 11, 13 i 15.
Historia rumu Takamaka nie jest długa, gdyż sięga 2002 roku, kiedy po dwóch latach mniej i bardziej udanych prób opracowano pierwszą recepturę na ciemny trunek. Bracia są potomkami francuskiego osadnika, który przybył na wyspę w XVIII wieku i poślubił Maurytyjkę.
Rum to także popularna pamiątka z wysp. Kupimy go w sklepie (kosztuje ok. 300 SCR, czyli 100 zł za 0,75 l) oraz na lotnisku (płatność w dolarach, bardzo duże pojemności). A dla tych, którzy na Seszele się nie wybierają, mam dobrą wiadomość. Rum Takamaka można zamówić w sklepie internetowym jednego z popularnych supermarketów w Polsce, z odbiorem osobistym w Waszej najbliższej lokalizacji. Nie będę wymieniać go z nazwy, bo mi za to nie płaci ;).
Owocowe niedostatki
Przed wyjazdem na Seszele sprawdzałam ceny owoców, gdyż dla mnie jako weganki stanowią one podstawę codziennej diety. Wiedziałam, że będą drogie, ale dość ekonomicznie jak na warunki lokalne wypadały mango i banany. Największym rarytasem okazały się ananasy, które potrafiły kosztować grubo ponad 100 zł za sztukę. Gdy przyjechałam na miejsce, zderzyłam się z dużymi brakami owoców w sklepach. Mając na nie ogromną chęć, byłam zmuszona jeść… importowane jabłka. Nie do wiary!
Skąd te braki w sklepach? Podejrzewam, że nie ma na nie popytu wśród miejscowych, gdyż egzotyczne owoce, np. banany i karambole, rosną w każdym ogrodzie, a mango czy jackfruita można znaleźć przy drodze. Co ciekawe, takie mango uliczne okazało się dużo lepsze niż zakupione w sklepie. Przejrzałą już papaję, która była niebiańsko słodka, urwałam z przydomowego ogródka. Nikt nie okazał nią zainteresowania przez długi czas i gdyby nie moje szabrownictwo, wylądowałaby niechybnie przy drodze i została zjedzona przez mrówki.
W przeciwieństwie do krajów Azji Południowo-Wschodniej to nie jest kierunek, gdzie mimo sprzyjającego klimatu talerze owoców zjemy za pół darmo. Tak samo świeżo wyciskane soki to dość drogi rarytas. Duża szklanka soku z papai kosztowała 120 SCR (40 zł). Natomiast jeśli kiedykolwiek będziecie mieć okazję zjeść na wyspach marakuję, zapłaćcie za to każde pieniądze. Seszele pokazały mi, jak powinien smakować ten owoc, który w polskich sklepach bywa wyłącznie kwaśny i z twardymi pestkami.
Banany na wyciągnięcie ręki. Tylko że zielone ;)
Inne egzotyczne owoce, których nazw nawet nie znam.
Lokalne bazary zapewniają spory wybór świeżych owoców, choć tanio na nich nie jest.
Zaskoczenie poza wszelkimi kategoriami
Jeśli myślicie, że nietoperze na Seszelach można spotkać jedynie w ciemnych grotach i w nocy, to miło Was zaskoczę. Całkiem prawdopodobne, że ich siedziba będzie na wielkim drzewie, najchętniej jackfruita, rosnącym w Waszej okolicy. Ja te gagatki miałam za sąsiadów na wyspie Mahé. Bywają hałaśliwe, kłócą się, trudno im zrobić zdjęcie, ale uśmiechałam się za każdym razem, gdy widziałam je latające na tle błękitnego nieba.