Nie będzie w tym zbytniej przesady, jeśli określę transport w Albanii prawdziwym fenomenem. Dotychczas nigdzie nie spotkałam się z tak skomplikowanym, nieuporządkowanym i pozbawionym ram czasowo-przestrzennych systemem transportowym. Nie wiadomo nie tylko, o której coś odjeżdża, ale też skąd. Dlatego wszystkie osoby, które w tym chaosie się odnalazły i dotarły zgodnie z planem nie raz, a kilka razy z punktu A do punktu B, powinny dostać odznakę rasowego podróżnika.
Zacznijmy od pociągów, bo te mają przynajmniej stałe dworce, które łatwo zlokalizować. Albańska kolej to dość młoda instytucja (tworzona od 1946 roku), co nie znaczy, że dzięki temu jest nowoczesna, rozbudowana i z nowym, klimatyzowanym taborem. Podróż odbywa się w starych, zniszczonych włoskich pociągach (aczkolwiek bardzo klimatycznych!). Do wyboru jest tylko kilka tras łączących największe miasta: Shkodra, Tirana, Durrёs, Pequin, Pogradec i Vlora. Dodatkowo wszystkie trasy są jednotorowe i maksymalna prędkość przejazdu wynosi 30-50 km/h z wyjątkiem trasy Durrёs-Tirana – tu można sunąć aż 70 km/h. Tak więc wszyscy, którzy lubują się w oglądaniu widoków zaokiennych, będą mieli na to duuużo czasu i nie przegapią żadnego szczegółu krajobrazu.
Pociąg przyspieszony
Ja zdecydowałam się na podróż na trasie Shkodra-Tirana, mimo że zabiera ona więcej czasu niż przejazd busikiem. Ale tyle się naczytałam o albańskiej kolei, że nie mogłam odmówić sobie takiej przejażdżki. Sprawdziłam wcześniej rozkład jazdy, który okazał się dość skąpy – mój pociąg był o 6.30, a potem długo, długo nic. Zapamiętajcie – 6 rano, ewentualnie 6.30 to strategiczne godziny odjazdów wszystkich środków transportu w Albanii. Jeśli chcecie gdzieś pojechać, na pewno o tej porze będziecie mieć transport. W przypadku autokarów i busików trzeba jeszcze wiedzieć, skąd odjeżdżają. Aby mieć pewność, że z rana nie będę mieć kłopotów z odnalezieniem dworca i aby przekonać się, jak daleko znajduje się on od mojego hotelu, dzień wcześniej poszłam go odszukać. Udało się, bułka z masłem. Można jechać.
Wstałam bladym świtem i mimo potwornego niewyspania żwawo ruszyłam na dworzec. Kupiłam uroczy, oldschoolowy bilet – z tyłu kasjerka wlepiła pieczątkę z datą i miejscem odjazdu oraz ręcznie napisała stację docelową – i nieśpiesznie udałam się do pociągu, by zająć miejsce. Podróżnych nie było zbyt wielu i miałam cały przedział dla siebie. Spoglądam na zegarek – jest 6.15. Jeszcze kwadrans do odjazdu, myślę sobie i wygodnie się rozsiadam. Po minucie pociąg rusza. Tak po prostu, wbrew rozkładowi. Co prawda w Albanii nie ma pociągów pośpiesznych, ale za to możemy trafić na przyspieszone.
W tym momencie odetchnęłam z ulgą, bo gdybym postanowiła sobie pochodzić po dworcu (choć właściwie nie ma czego tu oglądać), to spóźniłabym się na odjazd, a następny pociąg miałabym za kilka godzin… Na kolejnych stacjach dosiadali się kolejni pasażerowie, a mój przedział wypełniał się kolejnymi pasażerkami i ich gwarnymi rozmowami (jako że to jest kraj muzułmański, choć w teorii laicki, mężczyźni nie siadają z kobietami). W końcu dotoczyliśmy się na dworzec w Tiranie, który przedstawiał dość skromny widok. Ale do tego trzeba się w Albanii przyzwyczaić.
Transport w Albanii – przystanki widmo
A jak się ma sprawa z autokarami (kursują na dłuższych trasach) i busikami? Tu dopiero jest zabawa, choć podróżnym rzadko jest do śmiechu. Z busikami jest niby prosto, bo wystarczy na nie machnąć gdziekolwiek, a zatrzymają się i nas zabiorą, jeśli mają wolne miejsca. Tylko że mało kto łapie je już na trasie i raczej chce do nich wsiąść na samym początku podróży. Jednak problem polega na tym, że nie zawsze wiadomo, skąd ruszają. Uwierzcie mi, że nawet sami Albańczycy mają z tym kłopot. Niejednokrotnie próbowali mi pomóc w namierzeniu przystanku i sami czuli się zagubieni, chodząc ze mną raz w jedno, raz w inne miejsce i dopytując wszystkich wokół. W końcu poddawali się i mówili, że najlepiej stanąć już przy drodze, na trasie busa. Cena przejazdu w czasie mojej wizyty w Albanii była stała i wynosiła 100 leków bez względu na to, czy jedzie się 5 minut, czy godzinę.
Z autokarami sprawa jest nie mniej skomplikowana, bo nie ma czegoś takiego jak dworce autobusowe. Miejsce odjazdu jest uzależnione od kierunku, w który jedziemy. Na przykład w Tiranie autokary jadące na południe ruszają z innej części miasta niż te jadące na północ. Ale nie myślcie sobie, że jak już namierzycie odpowiednie miejsce odjazdu, to znajdziecie tam prowizoryczny postój czy chociażby pętlę. To byłby luksus. Autokary są porozrzucane po różnych ulicach i uliczkach wokół miejsca odjazdu. Do każdego trzeba podejść i obejrzeć tabliczkę z destynacją, aż w końcu się trafi na swój. Ewentualnie jakiś życzliwiec wskaże Wam odpowiedni pojazd, gdy Wy już z obłędem w oczach będziecie bezskutecznie krążyć od jednego do drugiego.
Przygody autokarowe
Autokary nie są okazami nowości, ale jest w nich przynajmniej czysto. Kierowcy często umilają przejazd puszczaniem miłej dla ucha muzyki. Zdarzają się naprawdę wysłużone modele i miałam okazję jechać takim w trakcie mojej najbardziej ekstremalnej podróży na trasie Gjiroakster–Korçё. Mało brakowało, a w ogóle by do niej nie doszło. Autokar o godzinie 7 rano przyjechał już wypełniony, zabierając zmianę wakacyjnego turnusu z pobliskiej Sarandy. Przy wejściu do środka rozgrywały się dantejskie sceny, a kierowca, cały czerwony na twarzy, niestrudzenie wzbraniał się przed zabraniem kolejnych podróżujących, krzycząc i podnosząc ręce do góry. Bo gdzie ich pomieścić, kiedy wszystkie miejsca są już zajęte i zostały tylko te na podłodze?
Ale ostatecznie uległ, bo inaczej zawiedzeni pasażerowie i tak nie daliby mu odjechać. Przecież następny kurs byłby dopiero za kilka godzin… I dla mnie znalazł się kawałek wolnej przestrzeni, czyli miejsce na tylnych schodkach autobusu, bez możliwości wyprostowania nóg i z koniecznością siedzenia w pozycji embrionalnej przez siedem godzin jazdy. Mimo to było bardzo przyjemnie, a podróż minęła zadziwiająco szybko. Kierowca zatrzymał się na jakiejś stacji benzynowej i zabrał ze sklepu skrzynki po warzywach, aby część podróżnych mogła na nich usiąść. Starał się, jak mógł, by dać choć odrobinę komfortu i za to mu chwała. Inni usadowili się na własnych wiadrach, w których coś wieźli lub które stanowiły ich ostatni nabytek.
I tak sobie wszyscy jechali, podziwiając majestatyczne góry za oknem. Koło mnie znajdował się radosny, 8-letni chłopiec David, który podróżował z tatą. Bardzo zainteresował się moimi rozmówkami albańskimi, z których się uczyłam. Siedząca obok mnie pani po chwili wyjęła swoje angielskie rozmówki i próbowała zlepić jakieś zdanie w tym języku. Oczywiście nie za bardzo jej to wyszło, ale i tak przyklasnęłam z zachwytem i powiedziałam, że dobrze sobie radzi. Przyjemnej, wręcz rodzinnej atmosfery nie popsuł nawet drobny wypadek. Nasz autokar nie wyrobił się na ostrym, górzystym zakręcie i wpadł do rowu. Ale jakoś się z niego wygramolił i nawet nie musieliśmy wychodzić na zewnątrz. Jak widzicie, podróżowanie lokalnymi środkami transportu w Albanii to ciąg niekończących się atrakcji. Proszę się nie zrażać, tylko koniecznie spróbować!
Sierpień 2011 r.