Planując swoją trasę po Turcji, chciałam koniecznie odwiedzić dwa miejsca, a resztę zostawić ślepemu losowi. Pierwszym był oczywiście Stambuł, a drugim Konya. To podobno najbardziej konserwatywne tureckie miasto, a mimo to odbyła się w nim premiera pierwszego tureckiego filmu pornograficznego. Osobiście przekonałam się, że konserwatyzmu na ulicach ani w zachowaniu mieszkańców nie ma zbyt wiele, ale za to panuje zastanawiająca oziębłość.
Konya nie jest zbyt popularna wśród zagranicznych turystów i mało kto decyduje się ją odwiedzić. Za to stanowi ważny ośrodek religijny dla Turków. Dlatego de facto jest bardzo turystycznym miastem i trudno znaleźć w nim tani nocleg. To tu mieściła się stolica Sułtanatu Seldżuków, który istniał od XI do XIV wieku i to między innymi przez Konya biegła trasa kolei Berlin-Bagdad. Miasto jest oczywiście ważnym miejscem dla muzułmanów, ale ma również za sobą chrześcijański epizod. Św. Paweł i św. Barnaba przybyli do niego w czasie swojej podróży po Azji Mniejszej około roku 50 naszej ery.
Pochodzenie nazwy „Konya” tłumaczy się za pomocą dwóch zupełnie odmiennych legend. Według jednej z nich miasto pustoszył smok, który został zabity przez Perseusza. Mieszkańcy wznieśli specjalny monument na cześć swojego wybawcy – kamień z wyrzeźbioną w nim ikoną z wizerunkiem Perseusza. To od niej miała wziąć się nazwa miasta – Ikonyum. Według drugiej legendy, która jest opowiadana przez muzułmanów, dwaj derwisze odbywali podniebną podróż do odległego kraju. Kiedy przelatywali nad Anatolią, jeden zapytał drugiego: „Konyayim mi?” (czy powinienem lądować?). Na to padła odpowiedź: „Kon ya!” (Pewnie, ląduj). Więc wylądowali, a następnie założyli tu miasto.
Oziębła Konya
Konya zapadła mi w pamięć przede wszystkim dlatego, że to pierwsze tureckie miejsce, w którym spotkałam się z oziębłością i brakiem zainteresowania ze strony mieszkańców. Turcja jest generalnie krajem ogromnie gościnnym i na każdym kroku zawsze spotykałam się z chęcią pomocy oraz wyrazami sympatii. Jednak w Konyi trafiłam na ścianę obojętności, kiedy włóczyłam się z plecakiem po mieście, a nos miałam utkwiony w przewodniku.
Normalnie w takiej sytuacji dopadłby mnie jakiś Turek i od razu wskazał odpowiedni kierunek. Potem zapytał, czy niczego nie potrzebuję i najprawdopodobniej zaprosił na herbatę. Ale w Konyi nikt nie zwracał na mnie uwagi i musiałam radzić sobie sama. A rzadko kiedy tak liczyłam na pomoc. W dniu przyjazdu do miasta byłam potwornie niewyspana i zmęczona.
Po Turcji poruszałam się nocnymi autokarami, które są bardzo komfortowym i w miarę tanim środkiem transportu. Właściwie przypominają trochę samolot ze względu na wygodne fotele, catering na pokładzie oraz stałą opiekę stewarda. Nauczyłam się spać w tureckich autokarach, więc i trasę z Urfy do Konyi postanowiłam przespać zawinięta w polar. Jednak tym razem noc minęła mi na rozmowie z pewną młodą Turczynką, która zaproponowała, abym się do niej przysiadła. Mój nędzny turecki i jej jeszcze gorszy angielski nie przeszkodził nam w przeprowadzeniu całkiem przyjemnej konwersacji.
Autokarowa znajomość
Jak to często bywa, Turczynka pochwaliła się swoim narzeczonym, pokazując jego zdjęcia. Jechała właśnie do swojego rodzinnego domu w Ankarze i oczywiście zaprosiła mnie do siebie, jeśli kiedyś ponownie zawitam do stolicy Turcji. Była ciekawa Polski, o której nic nie wiedziała. Korzystając z jej laptopa i wi-fi (na tamte czasy Internet w autokarze to był prawdziwy hit!), pokazałam jej kilka zdjęć, z których najwięcej przedstawiało mój ulubiony Wrocław. Jednak nie podzieliła mojego zachwytu co do urody tego miasta i jej największe zainteresowanie wzbudził dach Złotych Tarasów w Warszawie.
Turczynka poczęstowała mnie wiezionymi przez nią plackami kukurydzianymi, które nie przypadły mi do gustu, ale oczywiście musiałam wydać jęk zachwytu i stokrotnie podziękować. Odwdzięczyłam się, oferując jej mój zapas baklawy, która była dla mnie zdecydowanie za słodka. Moja towarzyszka nie chciała jej przyjąć, mimo że ją uwielbiała, ale w końcu dopięłam swego. Ona, jak przystało na przedstawicielkę gościnnego narodu tureckiego, dała mi w zamian wszystkie placki, abym miała co zjeść na śniadanie. Próbowałam się wykręcić od ich przyjęcia, jak tylko mogłam, ale niestety musiałam ulec jej namowom.
Po kilku godzinach podziękowałam jej za rozmowę i wytłumaczyłam, że muszę wrócić na swoje miejsce, aby choć trochę się zdrzemnąć. Nie zdążyłam nawet się dobrze ułożyć, kiedy w środku nocy (około 4 nad ranem) jeden z kierowców podszedł do mnie i do jeszcze jednego chłopaka. Musieliśmy zmienić autokar. Zostawiono nas na opuszczonym parkingu, na który po chwili wjechał kolejny autokar. Transport w Turcji jest naprawdę wzorcowy. Nowy bus był całkowicie wypełniony, więc nie mogłam liczyć na dwa miejsca tylko dla mnie i komfortową drzemkę. Mimo że siedziałam z brzegu obok grubej, chrapiącej Turczynki, udało się mi zdrzemnąć, choć sen był zbyt krótki, aby uchronił mnie od snucia się po Konya niczym widmo.
Zawirowania z derwiszami
Konya to miasto, które słynie przede wszystkim z zakonu wirujących derwiszów, który został założony w 1273 roku. Swego czasu było to najbardziej wpływowe bractwo muzułmańskie, a dziś pełni funkcję wabika na turystów. Właściciel hotelu, w którym się zatrzymałam, wytłumaczył mi, że występy derwiszów są płatne, ale raz w tygodniu (właśnie dziś!) w miejscowym domu kultury odbywa się darmowy pokaz. Zaczyna się dopiero o 20. Czekając na ten obowiązkowy element pobytu w Konyi, cały dzień poświęciłam wędrówkom po mieście i snuciu się bez konkretnego planu.
Do hotelu wróciłam po 17, bo – co niezwykłe w Turcji – zagoniła mnie do niego burza. Skubiąc winogrona na łóżku i oglądając przez okno ludzi uciekających przed deszczem, postanowiłam się trochę zdrzemnąć, bo mam jeszcze sporo czasu do występu. Już wcześniej niemal usnęłam na parkowej ławce, ale Turek siedzący naprzeciwko i rzucający mi świdrujące spojrzenia wpłynął na mnie bardzo orzeźwiająco, więc czym prędzej wstałam i odeszłam.
Obudziłam się… po kilku godzinach, gdy za oknem było już ciemno. Patrzę na zegarek, a tu 23. Zaspałam na występ. Byłam trochę zła, bo przyjechałam do Konya i ominęli mnie prawdziwi derwisze w tureckim domu kultury, a nie wynajęci tancerze w jakimś turystycznym kurorcie Alanyi czy Antalyi. Ale nie było to najbardziej traumatyczne wydarzenie tego dnia.
Nocne dobijanie
Chciałam iść do toalety położonej na korytarzu, aby wziąć prysznic. Z cennika w recepcji zapamiętałam, że są jakieś dziwne opłaty za korzystanie z łazienki, ale wynajmując pokój, zbytnio się nimi nie przejmowałam. Wychodzę więc, a z dołu woła na mnie właściciel hotelu. Przestraszyłam się, że może o tej godzinie to już trzeba spać albo muszę zapłacić za prysznic. Zdezorientowana zamknęłam się w pokoju. Po chwili właściciel zaczął dobijać się do moich drzwi i perkotać coś po turecku, czego za nic w świecie nie rozumiałam.
Przez kolejną godzinę siedziałam w pokoju i czekałam, aż absolutnie wszyscy (w tym recepcja) pójdzie spać, aby się wymknąć do łazienki. Nie było opcji, żeby wziąć prysznic rano, bo przecież poprzednią noc spędziłam w autokarze, więc najwyższy czas na kąpiel. Gdy rano oddawałam klucz, recepcja była pusta, więc zostawiłam go na ladzie. Nie musiałam się tłumaczyć z mojego nocnego zachowania. W Turcji różne lokale usługowe, w tym sklepy, otwierają się na dobre dopiero około 10. To właśnie w Konya po raz pierwszy w życiu zdarzyło się mi czekać rano przed sklepem na jego otwarcie. Ale nie byłam jedyną niecierpliwą.
W muzeum i w meczecie
Oprócz zaspania na występ wirujących derwiszów pominęłam też kolejny punkt obowiązkowy w Konya, czyli wizytę w mauzoleum Mevlâny – założyciela wspomnianego zakonu. Zamiast tego udałam się do muzeum z ekspozycją przedstawiającą historię Turcji, którego nazwy nie pamiętam. Było dość nudne i trochę śmieszne, bo daleko mu do interaktywnych lub drobiazgowo opracowanych wystaw znanych z muzeów europejskich. Ale był to mój pierwszy raz w tureckim muzeum. Na dodatek w takim, które nie było nastawione na turystów z zagranicy, więc otaczali mnie wyłącznie Turcy. Odwiedziłam również dwa meczety – Aziziye Camii oraz Selimiye Camii, w których po raz pierwszy spotkałam się z segregacją płciową.
W obu zostałam poproszona o udanie się do części przeznaczonej wyłącznie dla kobiet. W przypadku pierwszego z nich był to odgrodzony białą zasłoną kącik w głównej sali, w którym siedziałam zupełnie sama. Za to w Selimiye Camii trafiłam do bocznego, malutkiego pomieszczenia, które było w całości wypełnione przez wrzaskliwe i grube kobiety. Nie widziałam choćby centymetra sześciennego, aby postawić nogę, a mimo to postanowiłam do niego wejść. Gdy niemożliwe stało się możliwe i jakimś cudem znalazłam się w środku, było tak ciasno i duszno, że natychmiast zdecydowałam się uciec, co spowodowało krzyki (tak – krzyki!) niezadowolenia wśród zebranych kobiet. Traumatyczne doświadczenie. Taka atmosfera absolutnie nie sprzyjała modlitwie. Za to mężczyźni mieli do dyspozycji ogromną, wolną przestrzeń i mięciutki dywan.
Czy warto odwiedzić Konyę?
Konya jest specyficznym miastem i chyba najmniej tureckim, z jakim miałam do tej pory do czynienia. Jest czysta, bardzo zielona, uporządkowana, z wieloma parkami i skwerkami. O ile pamiętam, nie spotkałam w niej żadnego zagranicznego turysty, a na takowych miałam okazję trafić chociażby w kurdyjskim Diyarbakır, który staje się coraz bardziej popularne. Czy polecam wizytę w Konya? Jeśli zależy Wam na odkrywaniu różnych twarzy Turcji i lubicie odwiedzać tureckie miasta, z których każde ma swój własny klimat – to jak najbardziej! Konserwatyzmu nie trzeba się obawiać i spokojnie można chodzić bez chusty na głowie, choć ja zawsze ją zakładałam. Konya zapamiętam również jako miejsce, w którym zjadłam pyszny obiad w lokalnej kantynie, którego częścią był uwielbiany przeze mnie bakłażan.
Dziwactwa Konyi: militarny pomnik i komnata tajemnic handlu
Wrzesień 2010 r.