Wiele jest miejsc, które z determinacją pielęgnują sprzeczności, łączą tradycję z nowoczesnością i przeszłość z teraźniejszością. Są esencją danego kraju oraz upragnioną destynacją dla poszukujących szczęścia i chcących rozpocząć nowe życie. Jednak Stambuł bije je wszystkie na głowę. Jest wyjątkowy nie tylko dlatego, że jako jedyne miasto na świecie jest położone na dwóch kontynentach.
Właściwie mogę zaraz wyrzucić z siebie najwymyślniejsze pochwały pod jego adresem, ale będą to tylko słowa. Nawet najlepszy opis i cała galeria zdjęć nie są w stanie w choć minimalnym stopniu oddać jego charakteru. Trzeba go odczuć na własnej skórze. Do Stambułu należy przyjechać kilka razy. Ale to właśnie pierwsza wizyta jest najbardziej oszałamiająca i onieśmielająca. Trafia się do zupełnie innego świata. Warto w nim trochę pobyć, nie ograniczając się wyłącznie do odhaczania miejsc rekomendowanych przez przewodniki. Zamiast tego lepiej się zgubić lub zobaczyć mniej, ale być w swych wędrówkach otwartym i autentycznym.
Zwyczajny dzień w Stambule
Moja ulubiona pisarka – Turczynka Elif Şafak, w jednej ze swoich książek stwierdziła, że Stambuł jest piękny, gdy nie ma w nim Stambulczyków. A nie ma ich o świcie. Miasto jest wówczas opustoszałe i ciche, a jedyną oznaką żywotności są promienie porannego słońca skaczące po okalających je wodach Bosforu, Zatoki Złoty Róg lub Morza Marmara. To najlepszy moment, aby w spokoju i w pełnym zanurzeniu chłonąć miasto. Już niedługo zbudzi się do życia i przybierze swoją codzienną, hałaśliwą pozę.
Każdy dzień wygląda w Stambule niemal tak samo. Młodzi mężczyźni pchają wózki wyładowane towarem po tłocznych ulicach, wijących się raz w górę, raz w dół. Staruszkowie przesiadują w kawiarniach i grają w tryktaka, jakby to stanowiło jedyną esencję ich życia, a świat nie miał nic ciekawszego do zaoferowania. Handlarze na bazarach z wigorem przeprowadzają interesy w kilkunastu językach. Turyści bezskutecznie hamują namowy sprzedawców i naganiaczy. Mali chłopcy niestrudzenie noszą przez cały dzień tace ze szklaneczkami herbaty. Tylko liczne koty beztrosko miauczą, nie przejmując się panującym harmidrem i rozgorączkowaniem Stambulczyków pędzących w pośpiechu na prom.
Wędrówki bez mapy
I to właśnie od przeprawy promem warto zacząć odkrywanie miasta. Najlepiej, jeśli będzie to zupełnie przypadkowy kierunek. Ja popłynęłam z przystani Eminönü do Kadiköy, choć chciałam się dostać do bliżej położonego Beyoğlu. Dzięki mojej pomyłce po raz pierwszy znalazłam się po azjatyckiej stronie. Ta część Stambułu okazała się zupełnie odmienna od swojej europejskiej odsłony. Gdy tylko opuściłam gwarną przystań, trafiłam na opustoszałe i ciche ulice, na których momentami byłam jedyną osobą. O korkach i dźwiękach klaksonów, tak charakterystycznych dla europejskiego Stambułu, nie było mowy. Szłam z wolna przed siebie, ciesząc się ciszą i brakiem naganiaczy, aż nogi zaprowadziły mnie pod centrum handlowe.
Możecie się śmiać, ale ja zawsze lubię odwiedzać takie miejsca w krajach niezachodnich, choć na co dzień unikam ich jak ognia. Jednak w czasie podróży wizyta w galerii jest dobrym sposobem na przyjrzenie się z bliska codziennemu życiu mieszkańców. Nawet ucięłam sobie krótką pogawędkę z pewną panią, która siedziała obok mnie na ławeczce i pierwsza mnie zaczepiła. Potraktowała mnie jak swoją i zapytała, czy tu mieszkam. Przecież turyści nie robią zakupów w supermarkecie na drugim końcu Stambułu. Najbardziej zaskakującym elementem wizyty w galerii handlowej były kontrole bezpieczeństwa niczym na lotnisku. Przy głównych wejściach trzeba było wszystko wyłożyć do zeskanowania, a potem przejść przez bramkę.
Zresztą w całym mieście nie sposób nie zauważyć podwyższonych środków ostrożności. Aby wejść na halę przylotów stambulskiego lotniska, konieczne jest przejście przez taką samą kontrolę, jakbyśmy odlatywali. Przy bramach na Wielki Bazar stoi policja z wykrywaczami bomb, które zręcznie i niemal niezauważalnie przykłada do podejrzanej torby lub teczki. Przy wejściach na prom, tramwaj lub metro również znajduje się policja lub ochrona. Ważnych budynków pilnują funkcjonariusze z karabinami, patrzący podejrzliwie na każdego przechodnia. Ale czy to znaczy, że jest niebezpiecznie? Nie, nie jest. I niech dowód stanowi poniższa przygoda.
Stambuł na piechotę
Choć zawsze zapuszczam się w jakieś oddalone od centrum i rzadko odwiedzane przez turystów rejony, to w przypadku mojej stambulskiej eskpady pobiłam wszelkie swoje rekordy lekkomyślności. Postawiłam sobie za cel przejście na piechotę Mostem Bosforskim, który łączy kontynent europejski z azjatyckim. Nie miałam pojęcia, czy jest na nim wydzielona jakaś ścieżka dla pieszych. Ale to w tamtym momencie nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Co więcej, postanowiłam do niego dojść na piechotę (bo bardzo lubię chodzić pieszo, o czym już raz wspominałam). Dzięki temu chciałam przy okazji obejrzeć mniej znane dzielnice Stambułu. Ruszyłam przez Most Galata w stronę Beyoğlu, a następnie podążyłam do Beşiktaş, pomijając bardzo popularny i medialny ostatnimi czasy Plac Taksim. Szłam na tyle długo, że zmęczenie zaczęło dochodzić do głosu. Już miałam zawrócić, ale lubię dopinać swego, więc uparcie człapałam dalej.
W końcu stanęłam pod Mostem Bosforskim. Dopiero teraz zaczynało się prawdziwie wyzwanie. Aby po nim przejść, musiałabym najpierw wspiąć się na górę do wyżej położonej dzielnicy, a następnie odbić mocno w lewo w poszukiwaniu wjazdu na most. Gra niewarta świeczki, bo okazało się, że jest naprawdę długi. Co więcej, już powoli zaczynało się ściemniać. Z trudem przełknęłam gorycz porażki i ze spuszczoną głową ruszyłam w drogę powrotną. Do tej pory nie wiem, jakim cudem udało mi się wówczas po ciemku nie zgubić i wrócić cała i zdrowa do hostelu. Moje marzenie o przejściu na piechotę Mostu Bosforskiego co prawda się nie spełniło, ale dwa tygodnie później przejechałam nim autobusem, wracając z Anatolii. Niby drobiazg, ale w pełnym mistycyzmu Stambule to nie był chyba przypadek.
Wrzesień 2010 r.