Gdy miałam już za sobą wizytę na pustyni w Maroku, mój mętny plan podróży wyglądał jedynie tak, że dalej chcę jechać na północ, do Tanger. Ale nie uda się mi trafić tam w ciągu pół dnia, więc muszę znaleźć nocleg gdzieś po drodze. Tylko gdzie? Postanowiłam zostawić to ślepemu losowi i spróbować dojechać autostopem, jak najdalej się da.
Przy drodze wylotowej z Merzouga stanęłam pełna optymizmu i mobilizacji. Nie poddawałam się negatywnym myślom, że tu przecież nic nie jedzie i zaraz padnę z powodu palącego słońca. Zamiast bezczynnie stać z wyciągniętym kciukiem, postanowiłam iść przed siebie i odwracać się, kiedy coś będzie jechać. Po jakichś 20 min złapałam pierwszego – i jak się później okazało – ostatniego w tym dniu stopa. Miły, choć milczący pan, swoim przestronnym samochodem podwiózł mnie do najbliższego miasteczka – Rissani, które chciałam potraktować tylko jako tymczasowy przystanek. Moim celem była co najmniej Er-Rachidia, z której zamierzałam pojechać nocnym autobusem na północ.
Gdy znalazłam się w Rissani, kolejny miły pan, tym razem na rowerze, sam mnie zaczepił, zapytał, co słychać, skąd jestem i wskazał kierunek na Er-Rachidię. Do zachodu słońca miałam jeszcze kilka godzin. Stanęłam na poboczu i patrzyłam z nadzieją na drogę. Ludzie jadący rowerami lub małymi motorkami zatrzymywali się i pytali życzliwie, co tu robię i skąd przyjechałam. Gdy podeszło do mnie dwóch młodych chłopaków, trochę się bałam, że chcą mnie okraść, bo wyglądali jak miejskie cwaniaczki. Rzeczywistość była zupełnie inna. Razem ze mną wyciągali kciuki i tłumaczyli, że to nie Niemcy i jest tu mało samochodów, a poza tym ludzie nie znają idei autostopu.
Rissani – na szlaku handlowym
Po 45 min skapitulowałam i wróciłam do centrum, szukać noclegu. Pomógł mi w tym spotkany na ulicy Mohammed, 25-latek, który zajmował się oprowadzaniem turystów po tutejszym targu. A nie był to byle jaki targ, bo zaopatrują się na nim kupcy z Casablanki, Marrakeszu i Fezu ze względu na okazyjne ceny i duży wybór produktów. Jeśli ktoś chce kupić osiołka, jest to najlepszy adres – kilka razy w tygodniu w Rissani odbywa się specjalny ośli targ. Samo miasteczko jest dawnym ważnym przystankiem na szlaku karawan. Niegdyś przejeżdżał przez nie również wyścig Paryż-Dakar.
To właśnie na tutejszym targu kupiłam pierwsze poważne pamiątki z Maroka. Mohammed zaprowadził mnie najpierw do sklepu z przyprawami, herbatą, kosmetykami i medycyną naturalną. Do takich miejsc przychodzą wszyscy Marokańczycy, gdy są chorzy, bo apteki uznawane są za zbędny luksus. Zostałam poczęstowana herbatą i chyba liczono, że zrobię tu jakieś ogromne zakupy. A ja kupiłam tylko mieszankę 15 saharyjskich ziół, a do tego dorzucono mi gratis garść ziarenek zielonej herbaty.
Sztuka kupowania
Następnie poszliśmy do lokalnej kooperatywy, gdzie sprzedawano dywany, rękodzieło i biżuterię wykonane przez Berberów i Tuaregów. Mnie interesowały oczywiście kobiece świecidełka. Wybrałam cztery naszyjniki i trzy pary kolczyków, bo zapewniano mnie, że ceny są bardzo niskie. Tego się właśnie spodziewałam, bo to przecież nie Marrakesz, tylko malutkie i nikomu nieznane Rissani. Poza tym wielojęzyczny sprzedawca stwierdził, że widzi, że jestem studentką (nie jestem, ale wyglądam dużo młodziej) i że nie obwieszam się ogromnymi aparatami, dlatego zaproponuje mi dobrą cenę. Jak już ją zaproponował, to wynosiła w przeliczeniu ponad tysiąc złotych. Stwierdził, że mam dobry i drogi gust, więc to dlatego. A ja zdecydowałam się na naprawdę skromne rzeczy, a ciężkich i bogato zdobionych naszyjników, które szalenie się mi podobały, nawet nie brałam do rąk.
Zaczęłam odkładać poszczególne przedmioty, mówiąc, że mogę wydać najwyżej 200 Dh. Potem podniosłam limit do 300 Dh. Ostatecznie kupiłam dwie pary kolczyków i jeden naszyjnik za 350 Dh. Sprzedawca kazał mi obiecać, że następnym razem kupię u niego dywan. Dodał też, że jestem zacięta w targowaniu jak prawdziwy Berber. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że ceny wypisywało się w notatniku. Każda ze stron podawała swoją ofertę, aby wszystko było jasne i przejrzyste.
Mecz po marokańsku
Po zakupach Mahommed zaprosił mnie wieczorem na finałowy mecz Światowego Pucharu Klubowego FIFA między Realem Madryt a argentyńskim San Lorenzo. Dla Marokańczyków był to ważny turniej, bo rozgrywano go w ich kraju. Finał został przeniesiony z Rabatu do Marrakeszu, w którym było całkiem sporo kibiców z Argentyny. Mecz ze względu na swój prestiż i rozgrywanie turnieju w Maroku był pokazywany w każdej restauracji i barze, ale wstęp do nich był płatny. Przed lokalami wystawiano stolik, przy którym siedział bileter i pobierał opłatę za wejście. Ja musiałabym zapłacić 8 Dh (można za to kupić np. dwie herbaty miętowe), ale Mohammed kazał swojemu koledze wpuścić mnie za darmo. Był to najtańszy lokal w mieście, przez co był też najbardziej zatłoczony.
A dużo mężczyzn na małej przestrzeni oznacza dużo palenia i tym samym ogromne zadymienie. Oczywiście kobiety meczy na mieście nie oglądają, tym bardziej w towarzystwie obcych mężczyzn. Byłam więc jedyną niewiastą w tym gronie. Owijając się chustą i zakrywając nos przed dymem, nie wyglądałam dziwnie, bo wokół siedziało kilku Berberów tak szczelnie zasłoniętych, że widać im było tylko oczy. Niestety i tak czułam ten znienawidzony przeze mnie zapach i cała nim przesiąkłam. Mimo to próbowałam skupić się na tym, co dzieje się na ekranie. W czasie przedstawiania obu drużyn na murawie pojawił się pewien elegancko ubrany chłopiec w wieku 10-13 lat. Pomyślałam, że to dziecko z jakiejś biednej marokańskiej rodziny, a FIFA spełnia jego marzenie, aby poznać piłkarskie gwiazdy. Ale zdecydowanie za dobrze wyglądał i miał na sobie idealnie skrojony garnitur.
Kibicowanie słabszym
Zapytałam Mohammeda, kim on jest. Odpowiedział, że to syn króla. I wszystko jasne. Sam Sepp Blatter zaprowadził go najpierw do argentyńskiej drużyny, gdzie jej kapitan przedstawił mu wszystkich zawodników, a on każdemu z nich uścisnął dłoń. Potem podszedł do zespołu Realu Madryt i procedura się powtórzyła. Gdy ścisnął rękę Cristiano Ronaldo, w całym lokalu rozległy się brawa, a wszyscy zebrani cieszyli się z zaszczytu, jaki spotkał przyszłego następcę tronu. Jednak ja odebrałam to zupełnie inaczej. Na miejscu jakiegoś chłopca z Rissani byłoby mi smutno, że takie coś może spotkać tylko syna króla. Nie lubię nepotyzmu i faworyzowania kogokolwiek, nawet jeśli to przyszły monarcha. Jakby tego było mało, na końcu zrobił sobie zdjęcie z obiema drużynami i składem sędziowskim. Brakowało tylko, aby jako pierwszy kopnął piłkę.
Sam mecz to wielka przepaść między San Lorenzo a Realem Madryt. Nieprawdopodobne, że skończyło się tylko wynikiem 2:0. Ze względu na niewyspanie z powodu nocy spędzonej na pustyni, było mi bardzo zimno i bez przerwy ziewałam. Wytrzymałam tylko jedną połowę meczu i postanowiłam położyć się wcześniej spać. Przed lokalem rozmawiałam jeszcze z Mohammedem i jego kolegą. Jako że zawsze jestem za słabszymi, kibicowałam Argentyńczykom i przedstawiłam swój scenariusz na drugą połowę. Odważnie założyłam, że Ramos dostanie drugą żółtą kartkę i wyleci z boiska, a wtedy droga na bramkę Realu Madryt będzie stała otworem. Moi rozmówcy pukali się w głowę, ale z drugiej strony zaimponowało im, że kobieta zna się choć trochę na piłce nożnej. Niektóre Marokanki też interesują się sportem, ale kibicują raczej w domach i nie toczą dyskusji z mężczyznami.
Kolejna znajomość
Następnego dnia postanowiłam zorientować się, czy z Rissani kursują jakieś autobusy na północ Maroka. Kręciłam się wśród stojących busików i autokarów, ale nie było nikogo, kogo mogłabym zapytać. Szybko zaczepił mnie pewien chłopak, który zaproponował oprowadzenie po mieście i oczywiście zakupy w swoim sklepie mieszczącym się nie na targu, a w starej kazbie. Odpowiedziałam, że chcę tylko iść na dworzec. Zaprowadził mnie w miejsce, o którym nigdy bym nie pomyślała, choć dzień wcześniej koło niego przechodziłam. Ale pochłonięta myślą o złapaniu stopa, zarejestrowałam tylko, że mieści się tam dworzec i zaraz o tym zapomniałam. Uzyskałam informację, że bezpośredni autobus do Tanger odjeżdża o 18. Podróż zabiera jakieś 12 godzin, więc nie wyląduję w mieście bladym świtem, ale w godzinach wczesnoporannych, więc będę mieć dużo czasu na znalezienie noclegu.
Jako że miałam przed sobą 8 godzin oczekiwania, zgodziłam się na kolejne zakupy, zaznajomiona już z ofertą i cenami. Najpierw mój nowy przewodnik zaprowadził mnie tak jak Mohammed do sklepu z kosmetykami, przyprawami, herbatą i medycyną naturalną – dobrze, że nie do tego samego. A w nim ponownie zaprezentowano mi te same specyfiki. Skusiłam się jedynie na zioła zawinięte w szmatkę i ułożone w kulkę, którą należy przykładać do nosa i wwąchiwać. Ten niecodzienny specyfik pomaga na katar, zatkany nos i ból głowy – moim zdaniem naprawdę działa. Sprzedawcy byli zawiedzeni, że kupiłam tylko tyle, ale to już nie moja wina, że jestem z Polski, a zamiast ogromnej walizki mam skromnych rozmiarów plecak i nie lubię za dużo dźwigać na plecach.
Następnie poszliśmy do wspomnianej kasby, gdzie rolę przewodnika i sprzedawcy przejął jego ojciec. Zupełnie niezrażony moim wyglądem – na dłuższe wyprawy w biedniejsze regiony świata zabieram zawsze najgorsze ubrania o smutnych kolorach, których nie żal wyrzucić lub zniszczyć – rozpoczął od prezentacji dywanów przy szklaneczce herbaty. Normalnie nigdy na coś takiego bym się nie zgodziła, bo ani mnie na to nie stać, ani dywany nie były zbyt ciekawe, ale miałam tyle czasu do odjazdu autobusu i nic lepszego do roboty, więc stwierdziłam, że choć raz poczuję się jak bogaty turysta.
Sztuka odmawiania
Sprzedawca pokazał mi małe dywaniki, ot, takie do łazienki, ale ich cena to było kilkaset złotych. Tłumaczyłam, że nie mam ich jak zabrać, a on na to, że może mi je wysłać. Pokazał wielką księgę, w której widniały poprzednie transakcje. Kupcami byli przede wszystkim Amerykanie, Niemcy i Hiszpanie. Dodał jednocześnie, że jeśli nie mam wystarczająco pieniędzy, mogę zapłacić biżuterią. No tak, zawsze podróżuję ze swoimi koliami, a bez pierścionka z brylantem nie wychodzę z domu.
Naprawdę był nieustępliwy. W końcu dał za wygraną i pokazał mi to, czym byłam naprawdę zainteresowana, czyli biżuterię. W wielkim, metalowym i bogato zdobionym kufrze, w którym człowiek spodziewa się zobaczyć oryginalne precjoza, znajdowało się dokładnie to samo, co w poprzednim sklepie z biżuterią. Nie było tylko zakupionych przeze mnie kolczyków, co pocieszało mnie, że być może zbytnio nie przepłaciłam i naprawdę były unikatowe. Grzebałam w tym wszystkim pół godziny, po czym wybrałam to, czego nie udało mi się poprzednio kupić, a mianowicie dwa naszyjniki na szczęście. W zwykłym sklepie na targu kosztowały 50 Dh za sztukę, a tu – 350 Dh. Prychnęłam i powiedziałam swoją cenę – 40 Dh. Sprzedawca nie był zachwycony, że wybrałam tylko tyle, a na dodatek proponuję tak niską cenę. Zaczął coś mruczeć pod nosem po arabsku i założę się, że nie było to nic pozytywnego.
Wyszłam, nic nie kupując. Sprzedawca był na tyle zdeterminowany, aby coś mi wcisnąć, że zaprosił mnie do siebie na obiad, potem na oprowadzanie po mieście i powiedział, że skoro tak mi się podobały te naszyjniki, to sprzeda mi je po 40 Dh. Czyli jednak można. Ja jednak byłam zniesmaczona tym naciąganiem i powtarzaniem jak mantra, że u niego znajdę najlepsze ceny, więc podziękowałam za zaproszenie. Pozostałą część dnia poświęciłam na niespieszne spacery i chłonięcie atmosfery miasteczka. Stanowiłam dużą atrakcję dla mieszkańców, którzy na co dzień nie widują tu turystów prócz dni targowych. Uśmiechali się do mnie lub patrzyli z zaciekawieniem, ale brakło im śmiałości, by mnie zaczepiać. Mimo że trafiłam do Rissani zupełnym przypadkiem, bardzo je polubiłam i wciąż wspominam je z dużym sentymentem.
1. Mój ekskluzywny hotel
2. Targ osiołków w Rissani niestety prezentuje sobą przygnębiający widok.
3. Ulice Rissani – tutaj rzeczywistość jest zupełnie inna nawet od tego, co widzi się na najbardziej zabitej dechami europejskiej wiosce.
4. Słynny bazar w Rissani przyciąga godzinnych turystów zmierzających wypożyczonymi suvami na pustynię w Merzouga.
Grudzień 2014 r.