Do końca ważyły się losy mojego przyjazdu do stolicy Kambodży Phnom Penh. Po perturbacjach granicznych stwierdziłam, że ten kraj na mnie więcej nie zarobi i udaję się prosto do Siem Reap, by obejrzeć kompleks Angkor. Zdanie zmieniałam kilka razy, aż w końcu postanowiłam jednak jechać, jednocześnie doświadczając jednego z najgorszych przejazdów międzymiastowych w moim życiu.
Z Kampot do Phnom Penh jechałam mini busem, który był naprawdę mini. W środku niewyobrażalnie mało przestrzeni, ale ja miałam szczęście zająć pojedyncze miejsce przy oknie. W ramach pomocy innym współnieszczęśnikom, którzy podróżowali w gorszych warunkach, zaopiekowałam się gitarą jednej z dziewczyn, bo jej właścicielka została wciśnięta na sam tył z trzema innymi pasażerami, w tym ze starszym małżeństwem Francuzów. Po godzinie drogi Francuzka wpadła w histerię i się rozpłakała. Nie miała gdzie trzymać nóg, bo pod siedzeniem były plecaki, a klaustrofobiczne wnętrze umożliwiało jakikolwiek ruch. Potem w czasie jazdy wielokrotnie stawała zgarbiona na swoim siedzeniu (ograniczał ją sufit) lub jechała na kolanach tyłem do kierunku jazdy. Jakby było jeszcze mało niedogodności, kierowca dodatkowo jechał jak szalony i ciągle trąbił. Ale ten pośpiech wiele nie pomógł, bo bus i tak przyjechał z ponad godzinnym opóźnieniem. W Kambodży to standard.
Jednak sama trasa do Phnom Penh obfitowała w wiele ciekawych momentów. Jakąś godzinę drogi przed stolicą byłam świadkiem poruszającego wydarzenia. Zapadł już zmrok, więc nie widziałam, czy przejeżdżamy koło jakiejś plantacji lub fabryki, ale dostrzegłam ludzi transportowanych na odkrytych pakach furgonetek do domów. Przy drodze ustawiały się w ogonku osoby czekające na swoją kolej. Ci, którzy właśnie mieli swój transport, ściskali się jak najbardziej, by jak najwięcej pracowników mogło wejść na pakę. Przez całą drogę wszyscy stali, osoby z brzegów trzymały się barierek, patrząc smutno na mijające ich turystyczne busy, które wiozły w trochę bardziej cywilizowanych warunkach Khmerów i turystów (ale i tu do optimum było daleko). Nie wiem, ile osób mogło być tak upchniętych – 60? 70? Może nawet ponad 100. Zastanawiałam się, skąd mogą wracać. Może z tych fabryk, w których pracuje się za 2 dolary dziennie, szyjąc ciuchy dla Zary i H&M.
Symbole Phnom Penh
Inną ciekawostką był przejazd koło lotniska pod Phnom Penh. Droga biegła tuż przy samym ogrodzeniu, co może nie jest aż takim szokiem, bo podobnie jest na warszawskim Lotnisku im. Chopina. Jednak w Kambodży samoloty stały na tyle blisko ogrodzenia, że bez trudu można by było rzucać w nie kamieniami. Nie wyglądało też na szczególnie dobrze chronione. Przed wjazdem do miasta trafiliśmy na naprawdę ogromny korek. Zresztą natężony ruch, hałas silników i kakofonia klaksonów to symbole Phnom Penh. Z kim nie rozmawiałam – czy to turysta, czy Khmer, każdy powtarzał, że stolica jest niezwykle hałaśliwa.
W korku o wolną cząstkę przestrzeni walczyły samochody ze skuterami. Te drugie są w Kambodży i w całej Azji nie tylko zwykłymi pojazdami, ale symbolami równouprawnienia. Z dumą i radością patrzyłam na wszystkie młode dziewczęta i starsze kobiety, które ramię w ramię z chłopakami i mężczyznami przeciskały się przez ten zator, czasem wjeżdżając na chodnik lub mknąc po przydrożnych wybojach. Cechowały je niezwykły refleks i brawura.
Gdy dojechałam na miejsc, było już po 20. Ciemno, ale gorąco. Postanowiłam dojść do mojego hotelu na piechotę, co umożliwiła mi mapka zabrana z hotelu w Kampot oraz fakt, że wszystkie ulice w Phnom Penh są numerowane. Cóż za cudowne dla turysty miasto! Nie sposób się zgubić i nie trafić do miejsca docelowego. Jednak najpierw musiałam odgonić się od kierowców tuk tuków, którzy po wyjściu z busa od razu mnie dopadli i proponowali transport. Nieustanne zaczepianie turystów przez kierowców to kolejny symbol stolicy Kambodży. „Sir, tuk tuk?”, „Miss, tuk tuk?”, „Lady, tuk tuk?” brzęczy w uszach przez cały czas i stanowi niemal melodię tego miasta.
Jak tak sobie szłam ciemnymi ulicami rozświetlonymi przez światła latarni, skuterów i samochodów, z każdym krokiem zwiększała się u mnie chęć zatrzymania się tu na trzy noce zamiast wcześniej planowanych dwóch. To było energetyczne, zatłoczone, hałaśliwe, pulsujące miejsce – zupełnie różne od betonowego Bangkoku. Prawdziwa azjatycka metropolia. Do tego, mimo ciemności, zauważyłam dużą liczbę parków i skwerków, a nic mnie tak nie cieszy, jak takie oazy zieleni w centrum dużego miasta.
Urok wielkomiejskości
Oczywiście, jest głośno, jest niemożliwie tłoczno, zwłaszcza w wąskich uliczkach, gdzie powtykane są sklepy i restauracje. Ale Phnom Penh ma też szerokie, głównie arterie, tzw. bulwary, przy których biegną chodniki – chodziłam nimi, gdy potrzebowałam gdzieś się szybko udać i chciałam uniknąć zaczepiania przez kierowców tuk tuków. Po mieście można spacerować i jest to nawet przyjemne. Idąc przed siebie, zawsze można trafić w jakieś ciekawe miejsce, natomiast w Bangkoku szłam i szłam, i nie dość, że nie dotarłam do celu, to jeszcze się zgubiłam.
Podobno w Phnom Penh funkcjonuje transport publiczny, ale ja go nie zauważyłam. Skoro jest wielkomiejsko, muszą być i bazary z prawdziwego zdarzenia – znowu zrobię przytyk w stronę Bangkoku, w którym ich zabrakło. Natomiast w stolicy Kambodży jest ich kilka, w tym dwa typowo kupiecko-turystyczne: rosyjski (nazwa od rosyjskich turystów) i tzw. nowy bazar. Na obu można kupić naprawdę ciekawe pamiątki i inne produkty w atrakcyjnych cenach, a dodatkowo targowanie nie jest udręką.
Wokół Pałacu Królewskiego znajduje się niejako strefa turystyczna z większością hoteli i restauracji pod turystów. Ceny jedzenia nie są niskie (główne danie na poziomie 3,5-5 dolarów), ale – jak to w Kambodży – w menu znajdziemy wszystko, od burgerów po włoskie makarony i pizzę. Ja przy moim drugim hotelu trafiłam na rodzinną restauracyjkę o uroczej nazwie “Mama”, w której danie główne kosztowało na poziomie 1,5 dolara. Razem ze mną stołował się w niej pewien Francuz, którego brat mieszka w Warszawie na Saskiej Kępie. Cóż za spotkanie! On sam przeniósł się do Azji z powodów biznesowych, sprzedając na tutejszym rynku francuskie wina. I podobno nieźle mu idzie. Właściciel lokaliku mówił bardzo dobrze po angielsku (nie jest to typowe w Kambodży) i był niezwykle serdeczny. No nie wiem, ja Phnom Penh lubię, czułam się tam bezpiecznie i z chęcią wróciłabym za jakiś czas.
1. Pierwszym i podstawowym symbolem Phnom Penh są wszechobecne skutery i tuk tuki
2. Wat Phnom – świątynia położona na jedynym w mieście wzgórzu, w miejscu, gdzie według legendy narodziło się Phnom Penh. Phnom znaczy „wzgórze”, a Penh jest nazwiskiem damy, która wyłowiła z rzeki drzewo kryjące w sobie cztery figurki Buddy. Wstęp dla turystów jest płatny 1 dolara, ale biletów nikt nie sprawdza. Jak w każdej buddyjskiej świątyni spotkacie się z ofiarami w postaci jedzenia i pieniędzy złożonymi przy ołtarzu.
3. A inne buddyjskie świątynie często niepozornie czają się za rogiem, skrywając różne ciekawostki. Na przykład leniwego mnicha bawiącego się komórką lub uroczy pomnik słonia
4. Miejska architektura ma zauważalny kolonialny sznyt.
5. Plątanina kabli – typowa dekoracja ulic w Phnom Penh
6. Phsar Thmey (Nowy Bazar) cechuje się piękną modernistyczną bryłą. Zbudowano go w latach 1935-37 na miejscu osuszonego jeziora. Oferuje pamiątki turystyczne oraz wszystko inne, co do życia i jedzenia potrzebne. Miłośnicy nowych kulinarnych doświadczeń mogą na nim zakupić pieczone owady. Pamiątki, ubrania i biżuteria są sprzedawane wewnątrz zabytkowej hali, zaś stragany z produktami spożywczymi otaczają ją na zewnątrz.
7. Równie zjawiskowe jest Muzeum Narodowe, w którym można oglądać zbiory sztuki khmerskiej, w tym wiele figur pochodzących z kompleksu Angkor, które udało się ocalić przed grabieżą.
8. Jest zielono!
9. Rzeka Mekong – przepływając przez stolicę Kambodży wygląda raczej jak wielki ściek niż majestatyczna i najdłuższa rzeka na Półwyspie Indochińskim. W czasie mojej wizyty trwał akurat wodny festiwal połączony z wyścigami łodzi, który przyciągał wielu gapiów.
10. W okolicy Mekongu można kupić ryby suszące się – nie mogłoby być inaczej – na skuterach!
11. Między brzegiem Mekongu a Pałacem Królewskim znajduje się specjalna konstrukcja z portretami przedstawicieli rodziny królewskiej. Król Norodom Sihamoni (to ten z lewej) wydaje się być spoko gościem. Sporą część życia mieszkał na Zachodzie i kształcił się na kierunkach artystycznych, studiując taniec klasyczny i reżyserię. Wyobraźcie sobie, że we Francji zajmował się nauką baletu! Już go lubię i też chciałabym mieć takiego króla.
12. Najlepsza i najtańsza restauracja w Phnom Penh – “Mama” :)
Listopad 2016 r.
Uwielbiam Phnom Penh, ale nawet trochę egoistycznie cieszę się, że jest takie niedoceniane. Ma szanse dzięki temu na dłużej zachować swój klimat.
Dziękuję za komentarz! Cieszę się, że ktoś podziela moją sympatię do Phnom Penh. Pozdrawiam przeserdecznie.