Jeśli myślicie, że Kambodża to tylko Angkor i zbrodnie Pol Pota, a na wypoczynek wyspowy trzeba udać się do Tajlandii, to grubo się mylicie. W Kambodży mamy dwie naprawdę rajskie wyspy – większą Koh Rong i mniejszą Koh Samloem. I zapewniam Was, że nie ustępują tym tajlandzkim.
Aby dostać się na obie wyspy, najpierw trzeba dotrzeć do Sihanoukville, miasta, które podobno nigdy nie zasypia. Faktycznie, skutery i samochody jeżdżą ulicami non stop, a przesiadywanie w barach lub imprezowanie na plaży kończy się nad ranem. Miasto samo w sobie jest bardzo brzydkie, a betonowe hotele przy niezbyt urokliwej plaży są miejscem pobytu zachodnich turystów. Khmerka pracująca w moim hotelu w centrum, istota wielce przemiła i pomocna, od razu ostrzegła mnie, abym uważała na swoje rzeczy, bo niedawno z jej kieszeni ukradziono telefon komórkowy, gdy szła ulicą. Ten głośny i niezbyt bezpieczny ośrodek turystyczny stara się być skrojonym pod masowe turystyczne gusta – restauracji typowo khmerskich można ze świecą szukać, natomiast pełno w nim burgerowni i pizzerii. Co prawda nie próbowałam zachodniego jedzenia, bo nie po to wyjeżdżam, aby żywić się tak, jak w domu, ale czytałam, że Khmerowie nie umieją go przyrządzać.
Na pobyt w Sihanoukville szkoda czasu, a ja zatrzymałam się w nim tylko na nocleg po długiej i pełnej perturbacji podróży z Tajlandii. Następnego dnia z samego rana udałam się pieszo do portu (z okolic dworca autobusowego zajmuje to pół godziny). Szłam specjalnie po drugiej stronie ulicy, wbrew kierunkowi jazdy, aby namolni kierowcy tuk tuków nie zaczepiali mnie co chwilę. Są oni największym utrapieniem w Kambodży, nieważne do jakiego miasta traficie. Koh Rong i Koh Samloem to wyspy specyficzne – docierają na nie przede wszystkim młode osoby z plecakami, więc nie są to typowe kurorty.
Z drugiej strony, jeśli nie macie dredów, tatuaży, kolczyka w nosie lub w wardze i nie palicie (czegokolwiek) to będziecie nieco odstawać od towarzystwa. Koh Rong jest zaskakująco tania, a każdy z pensjonatów i hotelików ma też własną restaurację – w moim była zniżka dla gości. W menu znajdziemy zarówno typowe khmerskie dania, jak i te zachodnie: burgery, pizze, makarony, a nawet falafel! Koh Samloem jest nieco droższa ze względu na uboższą infrastrukturę turystyczną oraz trudniej się na nią dostać z powodu skąpej siatki połączeń.
Rejs na wyspę
Promy z Sihanoukville do Koh Rong kursują do godziny 17 i kosztują od 5 do 7 dolarów w zależności, czy będzie to łódź szybka (45 min), czy superszybka (30 min). Ja na wyspę dostałam się promem turystycznym… w dwie i pół godziny. Przyszłam na łódź o 10 (bo taki rozkład znalazłam w internecie), ale najbliższy rejs miał być dopiero o 11.00. Idę więc na przystań i widzę, że właśnie ktoś odpływa. Proszą o bilet, a ja mówię, że chciałabym go teraz kupić i czy to możliwe. Nie bardzo wiedzą, co zrobić, więc wołają szefową (Rosjankę), która zgadza się mnie zabrać za 5 dolarów. Wolę płynąć wolniej, ale płynąć, niż czekać ponad godzinę na przystani.
Łajba była duża, dwupokładowa, z oddzielnymi toaletami dla kobiet i mężczyzn, z dwiema zjeżdżalniami i prowizoryczną kuchnią, w której przygotowywano posiłki dla turystów z wykupionym pakietem żywnościowym. Przez dwie i pół godziny można było się zrelaksować, obserwując morze i wysepki mijane po drodze. Mieliśmy też 40-minutowy postój na pływanie i nurkowanie dla chętnych (kapoki i maski były chyba dla wszystkich, nawet dla tych bez biletów VIP). Żałośnie wyglądali dwaj grubi Azjaci, którzy z trudem płynęli do promu, gdy wybiła już trzecia syrena wzywająca do powrotu na pokład. Trzeba im było rzucić koło ratunkowe, aby ich zholować jak jakieś walenie.
Oprócz długiego rejsu innym minusem promu było to, że zacumował do przystani z dala od głównej wioski na Koh Rong. Z plecakiem na plecach musiałam przedrzeć się najpierw przez dżunglę, a potem iść piaszczystą plażą, by dotrzeć do mojego pensjonatu. W czasie zameldowywania się od razu zapytałam o muchy piaskowe, by nie powtórzyć przykrego doświadczenia z tajlandzkiej wyspy Koh Mak. Dowiedziałam się, że te upiory są i na tutejszych plażach, ale w mniejszej ilości na tych bardziej zatłoczonych, bo odstrasza je olejek kokosowy używany do opalania. Gorzej to wygląda na plażach rzadziej uczęszczanych, jak np. siedmiokilometrowa Long Beach przechodząca w Sok San Beach, do której zresztą trudno się dostać, ale jak człowiek podejmie ten trud, to z dużym prawdopodobieństwem będzie na niej sam.
Być jak Indiana Jones
Plaża, do której dobijają promy, nie jest aż tak bardzo zatłoczona. Biały piasek wygląda naprawdę zachęcająco i aż się prosi, aby się na nim położyć lub po nim spacerować. Odniosłam wrażenie, że plecakowi turyści na Koh Rong wolą siedzieć w barach lub robić sobie kolejne tatuaże aniżeli plażować. Postanowiłam się nią przespacerować, żywiąc nadzieję, że im dalej od wioski, tym czeka na mnie więcej rajskich widoków. W pewnym momencie trafiłam na wyrwę w plaży, którą wypełniała woda. Nie dało się tego obejść naokoło, bo po jednej stronie było oczywiście morze, a po drugiej szerokie jezioro wdzierające się do dżungli. Jedyną możliwością zostało zawrócenie lub rozebranie się do kostiumu, spakowanie wszystkich rzeczy do torby i trzymając ją wysoko nad głową, przejście w ten sposób przez uskok. Ale! Woda nie sięga kolan, nie sięga nawet pasa czy ramion. Sięga po samą brodę!
Gdy pakowałam wszystkie manatki do torby, przede mną przechodził chłopak, jakieś 185 cm, jak nie wyższy (ja mam 167 cm). Przeszedł z trudem zaskoczony poziomem wody i krzyknął z drugiego brzegu, że to chyba nie dla mnie. Pomyślałam sobie – głupia – jak to nie dla mnie? Przecież tam może być nie wiadomo jak piękna plaża, odosobniona i odludna, tylko dla śmiałków, którzy przeszli tę specyficzną próbę odwagi i determinacji. Trzeba być w życiu od czasu do czasu Indianą Jonesem, zwłaszcza w podróży.
Wodna brawura
Wchodzę i od razu zapadam się w wodzie po kolana, po chwili po pas, by szybko osiągnąć poziom brody. Nie było to tak łatwe, jak przypuszczałam, bo nie stąpa się po piasku, tylko po śliskich i ostrych kamieniach. Dodatkowo fale były dość silne, więc uderzały we mnie, wytrącając z już i tak niestabilnej równowagi (ręce miałam przecież wyciągnięte wysoko nad głową). Do tego doszła obawa, czy wśród kamieni nie czai się jakaś gryząca istota. Warto jeszcze wspomnieć o jednym szczególiku – niezbyt dobrze pływam i raczej nie lubię wody. Jednym słowem – dramat!
W pewnym momencie silna fala zmiotła mnie na tyle, że straciłam równowagę i utrzymywałam się tylko na jednej nodze. Skakałam na niej rozpaczliwie do przodu, już nie zwracając uwagi na to, gdzie stawiam stopę. Byle do brzegu. Nagle wylądowałam na piasku po drugiej stronie. Niemal padłam na kolana, bo tak niespodziewanie wyłonił się ten piaszczysty brzeg. Przeszłam kawałeczek i nagle czuję, że piecze mnie prawa stopa. Podnoszę ją, a na piasku odcisnął się czerwony ślad. Skaleczyłam palec – myślę sobie. Przyglądam się z bliska, a to żadne skaleczenie, tylko poharatanie nie tylko palca, ale całej stopy. Sprawdzam drugą – ucierpiała trochę mniej, bo to nie na niej skakałam niczym kangur. Biegnę do morza, by zatamować krwotok. Słona woda ma chyba jakieś właściwości lecznicze, bo po dwóch dniach na wyspie stopy wyglądały co prawda dalej jak pocięte żyletką, ale dochodziły do siebie. Na szczęście nie wdało się też żadne zakażenie.
Po drugiej stronie uskoku
A czy ostatecznie było warto tak ryzykować? Co czekało mnie po drugiej stronie uskoku śmierci? Niestety nic, co warte byłoby takiej brawury i, co gorsza, powrotu tą samą drogą. Dalej plaża wyglądała tak samo, jak nie gorzej. Rozczarowana i podłamana faktem, że czeka mnie kolejna przeprawa na drugą stronę, szybko zawróciłam. Stanęłam nad uskokiem i wzięłam głęboki oddech. „Raz to zrobiłaś, zrobisz i drugi” – pomyślałam. Teraz przynajmniej wiedziałam, co mnie czeka i w którym miejscu najlepiej przekraczać wodę.
Zmierzałam przed siebie jak na ścięcie, a po kilku krokach woda zaczęła sięgać mi ramion. Zatrzymałam się przed najtrudniejszym punktem, a fale zaczęły we mnie uderzać jak w chłopca do bicia. Zdecydowanie stałam tam za długo, ale w końcu ruszyłam przed siebie. Tym razem przeszłam, nie topiąc się i nie raniąc sobie bardziej stóp. Poziom wody też był jakby niższy. Odetchnęłam z ulgą, bynajmniej nie dumna z siebie. Popatrzyłam jeszcze na ten morderczy uskok, który wyglądał niewinnie i nic nie wskazywało na to, że tak trudno go przejść.
Epilog
Po tej przygodzie i poprzednich perturbacjach związanych z pogryzieniem przez muchy piaskowe stwierdziłam stanowczo – żadnych więcej eskapad, przygód, ryzyka i brawury. To dopiero szósty dzień podróży, a ja już miałam takie przejścia. To co będzie pod koniec? Porwą mnie niedobitki Czerwonych Khmerów lub przygniecie słoń? Już następnego dnia moje postanowienie stało się nieaktualne, ale opis tej przygody zasługuje na oddzielną notkę – do przeczytania tu.
Gdy opuszczałam Koh Rong i czekałam na przystani na prom, z socjologiczną ciekawością obserwowałam przekrój turystów. Chłopak cały w tatuażach, w rozciągniętym t-shircie bez rękawów, z błędnym wzrokiem i inteligencją urządzeń kanalizacyjnych malującą się na twarzy. Dodatkowo miał srebrnego zęba. Trzy podróżujące przyjaciółki z USA z rozmaitymi ozdobami w hippisowskim stylu. Pary Azjatów z nieodłącznym selfie stickiem, które każdą minutę swojego żywota wypełniają robieniem zdjęć. No i jeszcze nasi. Patrzę i oczom nie wierzę. Jakiś obleśny grubas, bez koszulki, z wywalonym bębnem stoi dumnie, jakby prezentował swój sześciopak i wyćwiczoną klatę. Myślę sobie: gdzieś ty się chłopie uchował? Nagle odzywa się do swoich towarzyszy… po polsku. O rany, co za wstyd. W takich momentach człowiek wypiera się swojej narodowości.
Listopad 2016 r.