– Nie do wiary! To w Kambodży są takie plaże? – w ten sposób moja koleżanka zareagowała, gdy pokazałam jej, jak wygląda plaża na Koh Rong. Ale tylko ja wiem, ile nerwów i wysiłku kosztowało mnie, aby tam dotrzeć. No dobrze, teraz i Wy będziecie to wiedzieć, bo wyprawie na plażę rodem z pocztówki poświęcam ten wpis.
Pracownik mojego guesthouse’u wspomniał, że najpiękniejsza plaża na Koh Rong znajduje się po drugiej stronie wyspy – jest długa na 7 km, opustoszała, z białym piaskiem i krystalicznie czystą wodą. Problem w tym, że aby na nią trafić, trzeba przejść przez dżunglę, co zajmuje 45 min. Pomyślałam sobie, że taka dżungla to nie może być nic strasznego – kiedyś przeczytałam o polskiej parze, która codziennie przeprawiała się przez chaszcze na obiad i śniadanie, by po każdym posiłku wracać na swoją rajską plażę.
Wysmarowałam się więc kremem z filtrem, spryskałam repelentem, by nie pogryzły mnie żadne paskudztwa, łącznie z muchami piaskowymi na plaży, założyłam sandały (przez myśl przeszły mi też japonki – sic!) i białą, kwiecistą sukienkę. Idealny strój na rajską plażę, trochę mniej odpowiedni na wędrówkę przez dżunglę. Wiedziałam o niej tylko tyle, ile czasu może zająć przeprawa i że trzeba się wspinać. Beztrosko stwierdziłam, że to absolutnie nie przekracza moich możliwości.
Uwaga – węże!
Zaczynam moją eskapadę przed 11. Idę drogą na wzgórze i po chwili pokazują się pierwsze skały, na które trzeba się wdrapać. Nagrodą za ten trud jest oficjalna tabliczka, opisująca całą trasę na drugą stronę wyspy i głosząca, że po drugiej stronie znajduje się naprawdę piękna plaża. Ale najpierw czeka nas trochę wysiłku, wspinaczki i… węże! Ze szczegółami wyjaśniono, co należy zrobić w przypadku ugryzienia – przede wszystkim zachować spokój, zapamiętać jak najwięcej szczegółów z wyglądu węża, a najlepiej cyknąć mu zdjęcie.
Ważne, aby zachować równomierne bicie serca i się nie zdenerwować. Acha, spróbujcie się nie zdenerwować, gdy ciapnie Was jadowity wąż. Cała trasa została oznaczona czerwonymi strzałkami namalowanymi na kamieniach i drzewach, które są ledwo widoczne. Dodatkowo – nie wiem, czy to celowe – kierunek wskazują też rozmaite buty przyczepione do drzew: sandały, japonki i trampki. Trochę wyglądało to tak, jakby były śladem po osobach próbujących przedostać się przez dżunglę. Nieszczęśników zjadły pająki i węże, zostawiając po nich tylko niejadalne buty.
Przeprawa przez dżunglę
Ja sama poczułam się w tym momencie jak turysta-ignorant w Tatrach, który na Rysy wybiera się w adidasach. Trasa wiodła wąską ścieżynką przez chaszcze, wśród których coś siedziało i wydobywało z siebie przerażające odgłosy. Oglądanie Cejrowskiego w telewizji nie poszło na marne, bo co prawda nie miałam do dyspozycji dwóch Indian – jednego idącego przede mną, drugiego za mną – by na siebie brali węże, tym bardziej nie spakowałam długich kaloszy w podróż, a na wyspie ich nie sprzedawali, ale zastosowałam się do jego porad.
Pamiętałam, że trzeba być głośno, by dać wszystkim zwierzętom do zrozumienia, że zbliża się człowiek. Tak naprawdę to one się nas przeraźliwie boją i atakują tylko w obronie. Nuciłam więc sobie i gwizdałam przez całą drogę. Wzięłam też kijek, aby uderzać nim o ziemię przed sobą – to powoduje wibracje, które wyczuwają węże i wówczas uciekają. Poza tym jest szansa, że jeśli już zaatakują, to to właśnie ten patyk, a nie moje nieosłonione nogi.
W ostatniej części trasy, gdy przez drzewa przebija się już błękit morza i nieba oraz słychać dźwięk silników łodzi, czeka najtrudniejsza przeprawa – zejście w dół po skałach. Dla wspinających się w drugą stronę przewidziano liny pomocnicze. Zejście absolutnie nie polegało na tym, że należało trochę kucnąć i użyć rąk. Musiałam zjeżdżać na tyłku w dół, a w momencie krytycznym wręcz skoczyć w dół z wysokiej skały, podczas gdy wokół były inne skały i mokra, śliska nawierzchnia po porannej ulewie.
Szansa, że zsunę się w dół, upadnę na twarz i powybijam połowę zębów, które z takim poświęceniem prostowałam, była spora. Stałam na tej skale przez dłuższą chwilę, a w myślach powtarzałam: „No skacz”. I skoczyłam. Wylądowałam jako tako i kontynuowałam zejście po kolejnych skałach, idąc na czworaka. W końcu stanęłam na skraju dżungli i ujrzałam plażę. Jeszcze tylko zejście po jakimś żwirze w dół i byłam u celu.
Aby dotrzeć do tego skrawka raju na ziemi, najpierw trzeba się trochę wysilić, bo droga do łatwych i przyjemnych nie należy.
Potem przedrzeć się przez ostatnie chaszcze – w prześwitach między drzewami widać już plażę i morze.
Po drugiej stronie Koh Rong
Radość z mojego osiągnięcia trochę przesłaniał mi fakt, że będę musiała stąd jakoś wrócić, a bardzo nie chcę znowu przeprawiać się przez dżunglę. Choć muszę przyznać, że skały odwróciły moje myśli od węży. Taki był ich jedyny plus, bo poza tym stanowiły ogromną męczarnie przy takim upale i wilgotności. Cały repelent i krem z filtrem ze mnie spłynęły. Gdy tylko zeszłam na dół, od razu doskoczyli do mnie kierowcy boat taxi, pytając, czy chcę się zapisać na rejs powrotny o 15. Odpowiedziałam, że dopiero przyszłam, więc na razie niech się zrelaksują, zobaczymy później. Cena takiego kursu to, bagatela, 5 dolarów, czyli tyle, ile kosztuje rejs na ląd. Oprócz taxiarzy na plaży były tylko dwie osoby – para Amerykanów.
Chłopak zapytał mnie, czy przyszłam dżunglą, dziwiąc się, że dokonałam tego w sandałach. Powiedziałam, że tak i wcale nie jestem dumna z tego wyczynu, bo było potwornie trudno. On kazał się mi uśmiechnąć i cieszyć się z tego, że jestem taką niezależną superwoman. Sam dotarł tu w półtorej godziny, idąc naokoło wyspy, wzdłuż plaży. Zachwycona, że istnieje alternatywny powrót i bynajmniej niezrażona czasem spaceru, zapytałam, czy to trudna trasa. Powiedział, że jest błotnista i zdarzają się też skały. Mają wrócić już taxi łodzią. No trudno, mnie też to czeka, bo moje zdrowie jest warte dużo więcej niż ten rabunkowy kurs za 5 dolarów.
Spacer 7-kilometrową plażą
Pożegnałam się i udałam na powolny spacer po zupełnie pustej, siedmiokilometrowej plaży. No, można się było poczuć jak bohater ze zdjęcia z katalogu turystycznego. Czy warto było przedzierać się przez dżunglę z wężami? Zdecydowanie! Plaża pięknie prezentuje się zarówno na żywo, jak i na zdjęciach, woda i piasek są pocztówkowe, choć brakuje palm i jakiejkolwiek innej roślinności. Zdarzają się też odpadki – butelki i inne śmiecie po wycieczkowiczach, którzy przybywają tu tylko na chwilę łodzią.
Idąc niespiesznym krokiem przez dwie godziny, oprócz pary Amerykanów, spotkałam jednego kąpiącego się turystę i ekipę telewizyjną kręcącą jakiś program. Aby nie siadać na piachu, w którym gnieżdżą się muchy piaskowe, przycupnęłam sobie na urokliwym kamieniu, spuszczając nogi do morza. Siedziałabym tak w nieskończoność, gdyby nie zdmuchnęła mnie z niego fala, mocząc nie tylko mnie, ale też wszystkie rzeczy. Przemoczona ruszyłam w dalszą drogę.
Moim celem było dotarcie na drugi koniec plaży, do wioski, by stamtąd złapać łódź powrotną, bo przecież coś musi tu kursować. Na miejscu są trzy pensjonaty i trzy kawiarnie na krzyż. Żadnych boat taxi czy innych łodzi. Zapytałam nawet w jednej firmie dostawczej, która akurat rozładowywała towar z łodzi, czy by mnie nie podrzucili, ale nie świadczą takich usług, a pojęcie wodnego autostopu jest im obce. Zostały mi więc wodne taksówki po drugiej stronie plaży – powrót przez dżunglę w ogóle nie wchodził w grę.
Darowałam sobie moczenie nóg w wodzie i wolny spacer, idąc teraz już żwawo po samym piasku. Pech chciał, że gdy dotarłam na miejsce, była godzina 15:15, więc łódź już odpłynęła. Możliwość powrotu do domu była tylko jedna – ponowne przejście przez dżunglę. Po kilkugodzinnym spacerze po plaży byłam dość wykończona i nie została mi choćby kropelka wody. Jak wspinałam się po gruzowisku, niemal płakałam, że muszę znowu przez to przechodzić.
A to uroczy głaz, na którym siedziałam sobie jak syrenka, aż nie zmyła mnie z niego wysoka fala.
Wioska po drugiej stronie plaży jest niemal równie pusta, co ona sama.
Powrót
Gdy dotarłam na górę, nie mogłam znaleźć żadnej ścieżki, którą bym mogła wejść do buszu. Przecisnęłam się więc przez zarośla i trafiłam na jakąś ścieżynkę. Gdy dojdę do głazów, na które się muszę wspiąć, będę już na dobrej trasie. Bardzo obawiałam się tego momentu, ale w rezultacie okazał się mniej wymagający i szybko się z nim uwinęłam. Może to dlatego, że jestem osobą dość wysportowaną, dla której stawianie wysoko nogi i podciągnie się nie jest dużym wyzwaniem. Tak samo jak wciąganie się po linie. Ale nie myślcie, że kreuje się na nie wiadomo jak brawurową, nieustraszoną i super sprawną heroinę. Upał, zmęczenie i wysiłek sprawiły, że serce waliło mi jak oszalałe. Po każdym etapie wspinaczki zatrzymywałam się, by uspokoić puls i oddech. Gdy skały były już za mną i trafiłam na płaski teren, niemal biegłam, by znaleźć się jak najszybciej po drugiej stronie wyspy i z dala od węży.
Kiedy dotarłam już niemal na miejsce, byłam świadkiem mrożącej krew w żyłach sytuacji. Przede mną znajdowała się grupa Rosjan, a mężczyzna w wieku ok. 40 lat leżał nieprzytomny na ziemi przy strumyku. Kazali mi się zatrzymać, a jemu robili jakiś zastrzyk. Zapytałam w popłochu, czy to wąż, przerażona, że jednak czają się w tej gęstwinie. Ale to chyba nie było ukąszenie, a spadek insuliny. Po tych wszystkich perypetiach znalazłam się w końcu na ścieżce prowadzącej do wioski. Minęłam jeszcze grupkę młodych turystów, którzy w japonkach i kostiumach kąpielowych zmierzali zapewne na niebiańską plażę w celu obejrzenia zachodu słońca.
Życzyłam im w duchu powodzenia, pocieszając się, że ktoś jest jeszcze mniej roztropny ode mnie. Gdy postawiłam nogę na plaży głównej położonej przy wiosce, poczułam się jak zdobywca Mount Everestu. Dwa razy szczęśliwie przeszłam dżunglę. Zmordowana i spocona, choć bardzo głodna, nie miałam siły jeść. Na początek kupiłam sok z ananasa. Pijąc go z wolna, obiecałam sobie, że to była trzecia (po muchach piaskowych i pokonywaniu uskoku w morzu) i ostatnia niebezpieczna przygoda w czasie tej podróży. I słowa dotrzymałam.
Listopad 2016 r.