To była moja druga wizyta w Kurdystanie. Tym razem w jego części położonej w Iranie. Właściwie nie planowałam tam jechać, skupiając się na ogranej trasie, którą obierają wszyscy turyści, z małym wyjątkiem dla pustyni Kalut. Dopiero w ostatnim tygodniu pobytu stwierdziłam, że rezygnuję z Zatoki Perskiej i wybieram Kurdystan. Z niemal samego południa Iranu postanowiłam dotrzeć do Kermanszah.
Dlaczego warto tam jechać? Kermanszah uważa się za kolebkę jednej z prehistorycznych kultur. Ostatnio irańscy i angielscy archeolodzy odkryli wioskę datowaną na prawie 10 000 lat przed naszą erą. Założycielami miasta mieli być starożytni królowie perscy, stąd nazwa “Kermanszah” odnosząca się do króla, czyli szacha, który rządził w regionie Kerman na południowym-wschodzie Iranu. Po rewolucji islamskiej w 1979 roku miasto przemianowano na Ghahramanszahr, a później na Bakhtaran, najwyraźniej ze względu na obecność słowa “szah” w oryginalnym brzmieniu. Po wojnie irańsko-irackiej w latach 1980-88 przywrócono nazwę Kermanszah, by wzniecić poczucie tożsamości mieszkańców oraz odnieść się do pamięci zbiorowej Irańczyków.
Kermanszah jest największym kurdyjskim miastem w Iranie, w którym w większości żyją szyici. Dla mnie kojarzy się przede wszystkim z korkami, mnóstwem samochodów i potężnym komunikacyjnym chaosem. Do tego zauważalna bieda. O tym, że jestem w Kurdystanie, świadczył charakterystyczny ubiór mężczyzn, podczas gdy kobiety wyglądały jak w innych częściach Iranu. Ponadto Kermanszah uznaje się za centrum muzyki kurdyjskiej. Wśród tradycyjnych instrumentów znajduje się tambur – instrument strunowy przypominający gitarę, bęben draf i flet nej. Ja koniecznie chciałam kupić płytę z tradycyjną muzyką kurdyjską, w czym pomogła mi poznana w Kermanszah rodzina. To właśnie serdeczność i gościnność Kurdów jest najważniejszym powodem, dla którego warto odwiedzać tereny, po których są rozsiani.
Długa droga do Kermanszah
Do Kermanszach można dotrzeć niemal z każdego zakątka Iranu. Będąc w Sziraz, wybrałam się do agencji podróży, by sprawdzić istnienie jakichkolwiek połączeń między oboma miastami, które dzieli ponad tysiąc kilometrów. Okazało się, że są nawet loty, ale tylko w środy i niedziele, a ja chciałam wyjechać dopiero w piątek. Alternatywę stanowił autokar – wersja VIP w agencji kosztowała 550.000 riali, a wyjazd był o 14.30. Pomyślałam, że bilet kupię bezpośrednio na dworcu, dzięki czemu będzie tańszy. Akurat Sziraz to pierwsze miasto, gdzie dworzec jest w miarę blisko. Poszłam, znalazłam odpowiednie okienko, tłumaczę, cieszę się, że przejazd trwa aż 16 h (nie wyląduję na dworcu o 4 rano) i pytam o cenę. 700.000 riali. CO? Szybko wklepuję na klawiaturze 500.000 riali. Oni 600.000. Ja 550.000. Stoi. Tym samym straciłam ponad godzinę czasu i kilkaset kalorii, by zapłacić tyle samo, ile w agencji ;).
Podróż do Kermanszah zajęła ostatecznie 17 godzin i tym samym prawie wyrównałam swój rekord życiowy. Zasnęłam dopiero o 5 rano, równo o 7 przyjechaliśmy na dworzec. Ten jest położony daleko od centrum, a do przystanku autobusowego, który w żaden sposób nie jest oznaczony, trochę trzeba podejść. O tej porze niewiele co jeździło, więc postanowiłam iść przed siebie, zastanawiając się, co ja do licha mam w plecaku, że jest taki ciężki. Jak znalazłam w końcu oznaczony przystanek, do którego co jakiś czas coś podjeżdżało, wsiadłam w pierwszy autobus, który jechał przed siebie i tak znalazłam się w centrum. Kupiłam bajgla, usiadłam na ławce przy jednym z węzłów komunikacyjnych i patrzyłam na ludzi, wsłuchując się w kakofonię miejskich dźwięków. Czułam się niewidzialna. Mimo dużego plecaka, dziwnej tuniki i białej cery nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Nocleg w Kermanszach
Dwie godziny szukałam noclegu, tropiąc przy głównych ulicach tabliczki z napisem „hotel”, ale prócz wielkiego, kilkugwiazdkowego molocha nic nie znalazłam. Poprosiłam więc o pomoc pewnego pana, który wskazał mi boczną uliczkę niedaleko targowiska, w której istniało małe zagłębie hotelowe. Wybrałam taki, który wydał się mi najtańszy, bo żadna nora nie jest mi straszna. Jednak tym razem poziom norowatości przekroczył mój poziom tolerancji. Że pościel była brudna, to jeszcze nic. Ale aby wziąć prysznic w jedynym dostępnym prysznicu dla trzykondygnacyjnego hotelu, musiałam chodzić po klucz na recepcję. Toalety znajdowały się w standardzie dworcowym albo jeszcze brudniejsze. Raz miałam do wyboru skorzystać z takiej, na której siedział wielki karaluch albo z takiej, w której były ślady obecności poprzedniego użytkownika. Wybrałam karalucha.
Mieszkające na parterze kobiety co wieczór urządzały ucztę, gotując w swoim pokoju na kuchence różne przysmaki. Wiem to, bo zawsze miały otwarte drzwi, nie mieszcząc się w ciasnym pokoiki. A ile ten przybytek kosztował? 20 zł za pokój dwuosobowy. Połowę tego, co kosztowała mnie herbata ziołowa w turystycznej kawiarni w Sziraz. Potem dowiedziałam się, że mój hotel ma dość podłą reputację i słynie z tego, że jest niebezpieczny. Może stąd ten zaskakujący monitoring w takiej norze…
Gościnność po kurdyjsku
Po pierwszych godzinach, w których czułam się zagubiona i nie widziałam żadnych przejawów serdeczności, Kurdystan w końcu pokazał mi swoją prawdziwą twarz, którą znałam już z pobytu w części tureckiej. Ludzie okazali się bardzo otwarci i gościnni. Pierwszego dnia pobytu w Kermanszah zaczepił mnie miejscowy prawnik na ulicy. Szłam akurat na bazar, a Hamid zatrzymał się, powiedział coś po francusku, ja odpowiedziałam i tym sposobem znalazłam sobie przewodnika na kilka godzin. Zaproponował, że pokaże mi najlepsze panoramy miasta i przez kilka godzin jeździliśmy po Kermanszah. Opowiadał mi o sobie, o religii i o życiu w Iranie, a nasza rozmowa toczyła się po francusku. Takie klimaty tylko w Kurdystanie ;). Zjedliśmy też obiad w parku, po czym Hamid musiał uciekać na spotkanie i tym sposobem nasz kontakt się urwał mimo wymiany numerów. Z mojego polskiego telefonu za każdym razem nie dochodziły smsy do Irańczyków.
Innym razem szukałam internetu, więc najlepiej to zrobić wchodząc do hotelu z jakąś gwiazdką. Wybrałam ten położony naprzeciwko mojej nory i choć nie byłam jego gościem, właściciel zaproponował mi herbatę i wypytał, co tu robię i czy lubię Kermanszah. Niestety nie potrafił podać mi hasła do wi-fi, więc próbowałam za ich pośrednictwem znaleźć jakiegoś przewodnika po okolicy, ale nikt takiej osoby nie znał. Trafiłam też do innego hotelu, w którym mogłam skorzystać z wi-fi, ale tu też nie mieli przewodnika. Następnego dnia poszłam tam znowu, ale już było mi niezręcznie pytać ich o internet, skoro u nich nie nocuję. Więc stanęłam sobie na zewnątrz i tam, na dziada, korzystałam z wi-fi. Po jakimś czasie recepcjonista wyszedł i zaprosił mnie do środka, ale grzecznie podziękowałam. Gdy tak stałam, podeszła do mnie babcia z wnuczkiem, która zapraszała mnie do siebie na kolację. Chłopiec bardzo dobrze jak na swój wiek mówił po angielsku, co nie jest powszechne u Irańczyków. Nie omieszkałam pochwalić go przed babcią.
Ostatniego wieczora poszłam na bazar kupić warzywa na śniadanie, ale nie mogłam wszystkich produktów kupić u jednego sprzedawcy, bo każdy sprzedawał tylko pomidory, tylko ogórki lub tylko paprykę. A też nie potrzebowałam ich dużo, bo wracałam już następnego dnia do Polski. U jednego pana wzięłam dwa pomidorki – każe mi nie płacić, tylko iść. U drugiego jedną paprykę – zachowuje się jak poprzednik. Kupowałam wodę, to pan w kiosku dorzucił mi jeszcze gumę do żucia. Tu już podziękowałam i powiedziałam, że nie mogę tego przyjąć. Właśnie tacy są Kurdowie – sami nie mając wiele, potrafią się dzielić wszystkim, a żadne bariery kulturowe i religijne nie mają dla nich znaczenia.
W kurdyjskim domu
Rano poszłam do agencji turystycznej położonej przy moim hotelu z pytaniem, czy znają jakiegoś przewodnika po okolicy lub przynajmniej kierowcę, który zawiezie mnie do dwóch głównych atrakcji poza miastem – Taq-e Bostan i Bisutun. Starszy właściciel od razu do kogoś zadzwonił i co ciekawe miał przy sobie aż 5 telefonów. Kierowca bez problemu się znalazł, a za kurs zażyczył sobie 60 zł (600.000 riali), ale ostatecznie stanęło na 50. Samochód przyjechał za 15 min, ja w tym czasie zostałam poczęstowana herbatą i dostałam różyczkę ;). W drodze do pierwszej atrakcji – Taq-e Bostan zatrzymujemy się przy drodze, by zabrać kuzynkę kierowcy – córkę jego siostry. A to dlatego, że Hosna zna angielski i ma mi towarzyszyć, bym nie czuła się źle w obecności obcego mężczyzny.
Od razu, bez ceregieli, zaprasza mnie na obiad. Ja mówię, że to może być skomplikowane, bo nie jem mięsa.
– Więc co jesz?
– Falafel i zupa?
– Dobrze, będzie falafel i zupa.
Po zwiedzaniu pojechaliśmy na dworzec, gdzie kupiłam bilet na poranny autobus do Teheranu, a następnie do domu mojego kierowcy. Poznałam w nim jego córkę Nadię, synka, żonę oraz siostrę – mamę mojej towarzyszki. Obiad był pyszny, podany tradycyjnie na ceracie na podłodze. Po obiedzie przymierzałyśmy z dziewczętami kurdyjskie stroje weselne i razem z kobietami pojechałyśmy na zakupy na bazar. Na koniec zabrałam Kurdyjki na lody, a dla Hosny kupiłam na pamiątkę chustę.
Atrakcje Kermanszah
Samo miasto prócz meczetów nie ma większych atrakcji i by zobaczyć polecane przez przewodniki miejsca, należy wynająć kierowcę.
Taq-e Bostan to dwa reliefy wykute w skale, położone w zachwycających okolicznościach przyrody. Znajdują się 5 km od centrum Kermanszah i są miejscem często odwiedzanym przez lokalnych mieszkańców. Reliefy pochodzą z czasów dynastii sasanidzkiej, która panowała na obszarach zachodniej Azji od 226 do 650 roku n.e. Wykuto je w sercu gór Zagros, gdzie przetrwały prawie 1700 lat mimo wiatru i deszczu. Najsłynniejszy relief przedstawia postać króla Sasanidów Khosrau II na koniu. Wszystkie są wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wstęp 200.000 riali.
Z kolei w Bisotun, oddalonym o 40 km od Kermanszah, znajduje się słynna inskrypcja napisana w trzech różnych językach pisma klinowego: staroperskim, elamickim i babilońskim. Niestety w czasie mojego pobytu była poddawana renowacji, więc mało co widziałam. Napis znajduje się na wysokości 100 m nad starożytną drogą łączącą dawne stolice Babilonu i regionu Media. Jest on trudno dostępny, ponieważ zbocze góry zostało usunięte, aby był bardziej widoczny po jego ukończeniu. Napis został zilustrowany naturalną płaskorzeźbą Dariusza trzymającego łuk jako znak królestwa. Towarzyszą mu podobizny dwóch służących, a dziesięć postaci po jego prawej stronie, ze związanymi rękami i sznurami na szyi, reprezentuje podbite ludy.
Prócz tego ciekawa jest leżąca postać nagiego Herkulesa datowana na II wiek p.n.e. Za głową bohatera znajduje się 7 linijek tekstu w starożytnej grece. Rzeźbę odkryto dopiero w 1956 roku przy okazji budowy lokalnej drogi. W Bisotun znajduje się też jaskinia w czasów paleolitycznych, którą zamieszkiwali Neandertalczycy. Odkrył ją w 1949 roku Carleton S. Coon – amerykański antropolog fizyczny i badacz ras, znany z tego, że był zwolennikiem teorii rasizmu. Wstęp 200.000 riali.
Maj 2017 r.