Rejs po jeziorze Komani jest jedną z czołowych atrakcji Albanii. Samo jezioro to sztuczny akwen powstały w wyniku spiętrzenia wód rzeki w latach 70. XX wieku. To część wielkiego projektu, zakładającego stworzenie tamy i elektrowni wodnej na tym terenie. Jezioro Komani, otoczone z każdej strony przez wapienne góry, miejscami bujnie pokryte zieloną roślinnością, prezentuje unikatowy, dziewiczy widok. Żeglując po jego wodach, możemy przez dwie godziny rozkoszować się ciszą, spokojem i niemal zupełnym odcięciem od cywilizacji.
Ale nie tak łatwo dotrzeć na miejsce za pośrednictwem transportu publicznego. Generalnie, w Albanii dużym wyzwaniem jest samo znalezienie odpowiedniego przystanku. Nie obędzie się bez pomocy mieszkańców, z których większość i tak niezbyt dobrze orientuje się w lokalnych niuansach komunikacyjnych. Ja ruszyłam do Koman ze Shkodër. Oba miasta są położone niezbyt daleko od siebie, więc – o, naiwna – myślałam, że nie będzie większego problemu, aby się tam dostać i że rejsy odbywają się kilka razy dziennie. Błąd. Są tylko raz dziennie. Ale wówczas o tym nie wiedziałam. Tak samo, jak i o tym, że codziennie o 6 rano ze Shkodër rusza bus bezpośrednio do przystani promowej. Niemniej moja niewiedza i brak przygotowania zaowocowały całkiem ciekawą przygodą.
Przygoda transportowa
Zaczęło się od tego, że najpierw przez godzinę chodziłam ulicami Shkodër z ludźmi dobrej woli, którzy próbowali mi pomóc i ustalić, skąd odjeżdżają busy w stronę Komani. W końcu dowiedziałam się, że najbliższy transport będzie dopiero za dwie godziny. Postanowiłam więc szukać szczęścia dalej. Usiadłam przy jakimś przystanku, wyjęłam kartkę i zaczęłam na niej pisać markerem nazwę „Koman” oraz jeszcze jednego miasteczka, które jest po drodze. Wszystkie osoby znajdujące się obok mnie niemal jednocześnie zainteresowały się tym, co robię. Pewien pan powiedział, że jest autobus, który jedzie w tamtym kierunku, ale potem muszę się przesiąść. Mam iść za nim, to pokaże mi odpowiedni przystanek.
Gdy doszliśmy na miejsce, w busiku był taki tłok, że ledwo do niego weszłam, za to mój towarzysz już się do niego nie zmieścił. Jednak przekazał kierowcy, gdzie ma mnie wysadzić. Mój plecak poszedł między nogi jakiegoś staruszka, a mi zwolniono miejsce przy oknie. Byłam wielce zadowolona, że w końcu gdzieś jadę, zaś sam przejazd minął w towarzystwie wielu uśmiechów i dobrych słów płynących ze strony moich współpasażerów. Nawet nie chcieli ode mnie na koniec zapłaty. Jednak gdy dotarłam do miejsca, gdzie miałam łapać kolejny busik, okazało się, że będzie dopiero za dwie godziny (to pewnie ten ze Shkodër). Nie miałam wyjścia – wyciągnęłam kartkę z napisem „Koman” i kciuk. Gdy zobaczyła mnie grupka młodych Albańczyków, zaczęli się śmiać. Nie jechało absolutnie NIC.
W końcu zatrzymał się bus z dwoma chłopakami w środku. Tylko oni i nikt więcej. Jechali do Koman, a może raczej – widząc mnie, postanowili ruszyć właśnie tam. Niewiele myśląc, pakuję się do środka. Po chwili moją głowę nie zaprząta myśl, czy aby mnie nie obrabują, zgwałcą i zabiją, ale raczej taka, czy to bus, taxi, a może darmowa podwózka? Droga do Koman jest w bardzo złym stanie, a my pokonujemy ją na pełnym gazie. Absolutnie nie dla ludzi o słabych nerwach i najedzonych. Robię z trudem zdjęcia, bo tak mną rzuca, że trudno złapać jakiś kadr.
Po 45-50 min dojechaliśmy na miejsce. Chłopcy pokazują mi kierunek, gdzie jest przystań i odjeżdżają, zostawiając mnóstwo kurzu. A ja stoję jak sierotka i zastanawiam się, co dalej. Dzięki właścicielowi campingu, który natychmiast wyskakuje na drogę, gdy mnie widzi taką samotną i zagubioną, dowiaduję się, że prom jest tylko raz dziennie – o 9 (pasażerski) i 9.30 (dla samochodów).
Przygoda noclegowa
I teraz co? Wokół nie ma żywej duszy, brak sklepów, coś jeździ raz na 3 godziny. Biłam się z myślami, co robić – wracać czy przenocować gdzieś tu? Ale gdzie? Bo jest przecież tylko mini-camping, a ja nie mam samochodu ani namiotu. Nie szkodzi. Właściciel tego przybytku zaoferował mi nocleg w prywatnym apartamencie, czyli… jamie (dosłownie). Bez drzwi i okien, zupełnie przewiewnej, z górnym otworem, przez który rano zaglądały do mnie kaczki. To był najbardziej zwariowany i najtańszy nocleg (3 €), jaki kiedykolwiek udało mi się znaleźć.
Zaraz obok mojej jamy swoim vanem rozstawiła się para młodych Francuzów. Nie bawiąc się w zbytnie konwenanse, zapytałam ich, czy mogliby mnie jutro podwieźć na przystań. Oczywiście się zgodzili. Przez cały wieczór słyszałam francuskie pogaduszki wydobywające się z ich ust ułożonych w dziubek. Po Francuzach przybyli też Austriacy, którzy byli ciekawi mojej jamy i postanowili mnie odwiedzić, oraz pewien Niemiec, który w całej historii odegra kluczową rolę. Ale o tym później.
Następnego dnia zabrałam się z moimi Francuzami na przystań. Oni musieli czekać na ten dla pojazdów, zaś ja mogłam płynąć pasażerskim. Przybył wypełniony po brzegi turystami z plecakami i nielicznymi mieszkańcami, natomiast w drugą stronę z obcokrajowców byłam tylko ja i dwóch Niemców – pisałam już kiedyś o nich, określając to spotkanie moim najlepszym podróżniczym spotkaniem w życiu.
Jezioro Komani – prom Komani-Fierzë
Rejs po Jeziorze Komani jest atrakcją wyjątkową i wartą zachodu, a na dodatek w przystępnej cenie – kosztuje 300 leków. Prom pasażerski, choć niewielki, jest w stanie pomieścić wszystkich chętnych w przeciwieństwie do promu dla samochodów. Panuje zasada, że kto pierwszy, ten lepszy, dlatego warto pojawić się na miejscu co najmniej dwie godziny przed czasem. Pracownicy portu skrupulatnie przestrzegają kolejności przyjazdu i pomagają w znalezieniu wolnego miejsca na małej przybrzeżnej przestrzeni kolejnym dojeżdżającym pojazdom.
Co jakiś czas prom dopływa do brzegu, by wypuścić pasażerów, na których czeka już członek rodziny z osiołkiem. Sternik w znany tylko sobie sposób potrafi zauważyć prowizoryczną przystań, która często jest tylko kawałkiem skały. Wytężałam wzrok, aby wśród gąszczy dojrzeć ścieżkę, jaką poruszali się moi byli współpasażerowie. Po dłuższej chwili dostrzegałam żółtą nitkę, pnącą się pionowo w górę. Jak głoszą plotki, tereny wokół Jeziora Komani upodobała sobie albańska mafia. Ich niedostępność i niskie zaludnienie sprzyja prowadzeniu czarnych interesów przy zapewnieniu maksimum dyskrecji i swobody działania.
Droga z Fierzë
Po dopłynięciu do przystanku końcowego wcale nie zakończył się ciąg przygód. Bo gdzie i jak jechać dalej? Fierzë okazało się być małym i nieciekawym miasteczkiem, więc koniecznie trzeba poszukać innej destynacji. Postanowiłam po raz kolejny ustawić się z kartką przy drodze – tym razem z napisem „Tirana”, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Dołączyło do mnie dwóch Niemców z promu. Pomimo ich przemiłego towarzystwa sytuacja wyglądała dramatycznie. Liczyliśmy na łut szczęścia, kiedy pierwsze samochody z promu dla pojazdów zaczęły z niego wyjeżdżać. Jednak wszystkie wybierały drogę w kierunku Bajram Cum.
W naszą stronę nie jechał żaden. Aż w końcu zbliżali się terenówką jacyś Niemcy. Kobieta siedząca na miejscu pasażera jedynie machnęła wystawioną przez okno ręką i minęła nas bez mrugnięcia okiem.Ale potem w naszą stronę zmierzał Niemiec poznany przeze mnie na campingu. Zatrzymał się i mówi, że co prawda do Tirany nie jedzie, ale może zabrać naszą trójkę z powrotem do Shkodër. Czekała nas pięciogodzinna droga wypełniona zakrętami i stromiznami. Przez pewien czas było mi naprawdę niedobrze, a jestem raczej osobą dość odporną na różnego typu zawirowania transportowe.
O tych przykrych dolegliwościach skutecznie pomagała mi zapomnieć wielce pouczająca, zabawna i wciągająca rozmowa o piłce nożnej, studiach, pracy, polityce i Angeli Merkel, jaką przeprowadziłam z moim towarzyszem. Co jakiś czas patrzyłam też przez okno, by podziwiać piękny, górzysty krajobraz Albanii. Po dojechaniu do Shkodër dwudniowa przygoda, z przeprawą po jeziorze Komani w tle, zakończyła się.
Sierpień 2011 r.