Filmowy Stambuł. Filmy kręcone w Stambule

Filmowy Stambuł. Filmy kręcone w Stambule

Stambuł to jedno z najbardziej popularnych miast świata. Jeśli ktoś jeszcze w nim nie był, pragnie go odwiedzić. Ze względu na swoją rozpoznawalność i skojarzenia z orientem często jest wybierany na plan zdjęciowy przez zagranicznych reżyserów. Dziś przedstawiam subiektywny wybór filmów, które kręcono w Stambule w kolejnej odsłonie cyklu filmowego.

 

Jak zwykle starałam się wybrać jak najbardziej zróżnicowane obrazy. Będzie więc i światowy hit, ale przede wszystkim kino artystyczne i produkcje tureckie. Naprawdę warto czasami odsunąć na bok filmy w języku angielskim i zawędrować w nieznane filmowe rewiry. Kino tureckie jest bardzo ciekawe i nie aż tak skomercjalizowane, a języka tureckiego – przynajmniej moim zdaniem – przyjemnie się słucha. Poza tym to świetna okazja, aby poznać turecką kulturę i problemy tureckiego społeczeństwa, jakie w swoich filmach poruszają twórcy znad Bosforu.

 

Dziewczyna na moście (1999)

reż. Patrice Leconte

filmy dziejące się w stambule

Ten film chodził za mną latami. Nigdzie nie mogłam go zdobyć. Próbowałam obejrzeć go w wersji francuskiej, ale to było za duże wyzwanie. Po dobrym roku od ostatnich poszukiwań znalazłam go jak gdyby nigdy nic w wersji online z polskimi napisami. Czy warto było czekać na ten seans? Zdecydowanie tak. Choć muszę wyznać, że już wcześniej obejrzałam kilka klipów, więc dużą część fabuły znałam. Dlatego ominęło mnie to zaskoczenie, kiedy siada się do obejrzenia filmu i nie wie, czego się spodziewać.

„Dziewczyna na moście” ma dwóch bohaterów, w których wcielili się zaprawiony w aktorskich bojach Daniel Auteuil oraz obdarzona naturalnym urokiem Vanessa Paradis. Razem stworzyli duet na życiowym zakręcie i na pierwszy rzut oka wydaje się, że są absolutnie niedobrani. Ale ta dwójka tylko razem potrafi być szczęśliwa, choć trochę czasu upłynie, zanim to sobie uświadomią. Siłą filmu jest nie tylko znakomite aktorstwo, ale też wysmakowane, czarnobiałe zdjęcia, mądry scenariusz, poruszająca muzyka (piosenka Marianne Faithfull na pewno będzie Wam pobrzmiewać w głowie tygodniami) oraz cięte, nierzadko iskrzące się od czarnego humoru dialogi.

Pod koniec filmu akcja – dość niespodziewanie – przenosi się do Aten i Stambułu. Bohaterowie prowadzą rozmowę na odległość, jakby byli w stanie czytać sobie w myślach. Stambuł, pokazany z perspektywy ulicy, a nie turystycznych atrakcji i skąpany w czarnobiałych barwach, wygląda niczym fragment jakiejś kroniki filmowej. Obraz Leconte’a to kino naprawdę wyjątkowe – refleksyjne, wzruszające, odrobinę magiczne, ale też do bólu autentyczne. Dlatego zajmuje szczególne miejsce w mojej filmotece.

Moja ocena: 9/10

 

Anlat Istanbul / Istanbul Tales (2005)

reż. Selim Demirdelen, Kudret Sabancı, Ümit Ünal, Yücel Yolcu, Ömür Atay

Pięć historii dziejących się we współczesnym Stambule, które wzajemnie się łączą. Na razie nie brzmi to oryginalnie. Ale  każda z nich w bardzo luźny sposób nawiązuje do pięciu popularnych baśni: Szczurołapa, Królewny Śnieżki, Kopciuszka, Śpiącej Królewny i Czerwonego Kapturka. Ciekawe samo w sobie jest zgadywanie, jaka bajka jest teraz przedstawiana. Na przykład Kopciuszek jest transseksualną prostytutką, a zamiast siedmiu krasnoludków mamy tylko ich siostrę-feministkę. Bracia wygnali ją z lasu tylko dlatego, że jest kobietą.

Próżno szukać magicznej atmosfery, za to jest dużo gangsterskich porachunków, intryg i życiowych rozczarowań. Zamiast bajkowych, szczęśliwych postaci mamy do czynienia ze zmarginalizowanymi, odrzuconymi i zmagającymi się z przeciwnościami losu bohaterami. Do tego mnóstwo kadrów ze Stambułu. Jak zwykle bywa w takich przypadkach, część filmowych nowel jest lepsza, a część gorsza. Sposób ich połączenia również bywa dość naciągany. Mimo to duży plus ode mnie za pomysł i mimo niedociągnięć – oryginalną realizację oraz przewrotne przedstawienie od zupełnie niebajkowej strony tego owianego legendami miasta. Warto wspomnieć, że obraz zdobył nagrodę dla najlepszego filmu i najlepszej aktorki (İdil Üner) na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Stambule.

Moja ocena: 6/10

 

Skyfall (2013)

reż. Sam Mendes

Wspominałam już o tym, że jestem fanką całej bondowskiej serii, a jej najnowsza odsłona z Danielem Craigiem w tytułowej roli skradła mi serce. Po znakomitym „Casino Royal” przyszło dużo słabsze „Quantum of Solace”. „Skyfall” miało pokazać, czy był to tylko wypadek przy pracy i czy twórcy są w stanie osiągnąć poziom pierwszego filmu. Przed seansem czytałam opinie, że trzecia część Bonda jest zupełnie inna. Że właściwie zerwano z dotychczasową formułą filmu akcji, że rolę dziewczyny Bonda tak naprawdę odgrywa M. A Bonda przedstawiono jako człowieka po przejściach i u schyłku swojej kariery. Było to odrobinę niepokojące, biorąc pod uwagę fakt, że to dopiero trzeci film z Craigiem.

„Skyfall” na samym początku zapowiada się świetnie ze względu na widowiskowe otwarcie kręcone w Stambule. Przy jego realizacji postawiono na kaskaderów i naturalne plenery, a nie na efekty komputerowe i blue box. Tę autentyczność widać na ekranie. Stambuł jest gwarny, kolorowy, jego ulice i bazary wypełnione ludźmi, a ujęcia panoramiczne pokazują ogrom metropolii. W trakcie tureckiej akcji Bond zostaje trafiony i spada do rzeki. Po miesiącach milczenia, gdy wszyscy myśleli, że nie żyje, syn marnotrawny postanawia wrócić. Jest bez formy, zaniedbany i zapijaczony. Jednak M daje mu szansę. W tym czasie całe MI6 czekają zmiany. Nie ma już miejsca na drogie i spektakularne gadżety. Świetna jest scena, gdy Bond spotyka się w National Gallery z Q, który przekazuje mu wyłącznie pistolet.

Ciekawie ogląda się ludzką i niedoskonałą twarz herosa, który zmaga się z powrotem do formy. Było to odważne i zaskakujące posunięcie, choć niezbyt spójnie wypadło z poprzednimi dwiema częściami, w których bohater jest dopiero na początku swojej kariery. Film siada dla mnie w momencie, gdy Bond wkracza do akcji i ma zmierzyć się z – jak dla mnie przerysowanym – Raoulem Silvą. Wiele scen jest wepchniętych chyba tylko po to, aby było trochę widowiska i wybuchów (vide: przebijający się przez ścianę pociąg metra), część jest naprawdę absurdalna (vide: M odczytująca wiersz na przesłuchaniu, kiedy ściga ją Silva). Finału rozgrywającego się w Szkocji zupełnie nie kupuję.

Jednak takie drastyczne zerwanie z poprzednią konwencją wiele osób zachwyciło. Zdaniem mojej siostry to najlepszy Bond. Dla mnie jest niestety najgorszym. Jeśli chcę obejrzeć kino refleksyjne, sięgnę po zupełnie inny film. Wolę, aby Bond pozostał tylko i aż kinem rozrywkowym w najlepszym wydaniu.

Moja ocena: 5/10 [druga, słabsza część filmu bardzo mnie zawiodła, więc mimo lepszej, pierwszej połowy nie mogę wystawić wyższej noty]

 

Aşk Tesadüfleri Sever / Love Likes Coincidenses (2011)

reż. Ömer Faruk Sorak

Melodramat w pełnym tego słowa znaczeniu, więc przygotujcie sobie chusteczki. Film okazał się wielkim sukcesem komercyjnym w Turcji i całkowicie sobie na to zasłużył. Historię poprowadzono w sposób niebanalny, oryginalny i przekonujący. Reżyser stronił od skrótów, uproszczeń i cukierkowej polewy, powoli odsłaniając przed nami kolejne elementy fabularnej układanki. A jeśli mimo to ktoś stwierdzi, że takie rzeczy w prawdziwym życiu się nie zdarzają, niech weźmie pod uwagę fakt, że scenariusz jest częściowo oparty na prawdziwych zdarzeniach.

Film opowiada historię dwojga ludzi, którzy są sobie przeznaczeni, ale los robi wszystko, aby ich nie połączyć. Ona jest aspirującą aktorką, która chce pójść w ślady ukochanego dziadka. Ma też odnoszącego sukcesy chłopaka, który świata poza nią nie widzi. On jest słynnym i utytułowanym fotografem, którego do fotografowania zachęcił ojciec, prowadzący w przeszłości popularne atelier fotograficzne. Oboje urodzili się tego samego dnia w Ankarze i spędzili w niej dzieciństwo oraz młodość.

Pierwszy raz zetknęli się ze sobą, kiedy mała Deniz (grana przez Belçim Bilgin) sprowokowała wypadek rowerowy. Niedługo po tym ich ścieżki skrzyżowały się po raz drugi. Dziewczynka przyszła z dziadkiem zrobić sobie profesjonalne zdjęcie, a mały Özgür (w tej roli znany z serialu „Wspaniałe Stulecie” Mehmet Günsür) przyniósł ojcu obiad. Od tamtej pory mnóstwo razy mijali się w Ankarze, nie zauważając siebie nawzajem. W końcu oboje przeprowadzili się do Stambułu. Tam, po 25 latach, znowu dane im było się spotkać.

Wielkim atutem filmu, oprócz samej historii i porządnego aktorstwa, jest ścieżka dźwiękowa – świetnie wkomponowana w poszczególne sceny i momentami rozdzierająca serce. Mnie najbardziej wmurowała w fotel turecka wersja piosenki Björk „Bachelorette” w wykonaniu nieżyjącego już Müslüma Gürsesa. Film kręcono w Stambule i Ankarze, ale nie skupiono się na przedstawieniu wielu kadrów z obu miast. Choć znalazło się miejsce na wspaniałe ujęcie Mostu Bosforskiego oraz pokazanie słynnego parku w Ankarze, który miałam okazję odwiedzić.

Myślę, że film może spodobać się także panom, nie tylko ze względu na przepiękną główną bohaterkę. Niestety jest trudno dostępny – mi udało się go obejrzeć online w wersji tureckiej z angielskimi napisami. Jednak warto się natrudzić i go poszukać. Na mnie zrobił tak duże wrażenie, że dzień później obejrzałam go po raz drugi.

Moja ocena: 9/10

 

Głową w mur (2004)

reż. Fatih Akin

To było moje pierwsze zetknięcie się z kinem tureckim, na dodatek nagrodzonym Złotym Niedźwiedziem i Europejską Nagrodą Filmową. Zaczęłam więc z wysokiego C. „Głową w mur” to bardzo mocny, ostry i przejmujący obraz. Wbija się w pamięć i nawet po wielu latach znajduje się na krótkiej liście moich ulubionych filmów. Trafiłam na niego zupełnie przypadkiem, bo akurat leciał w TVP2. Choć seans zaplanowano w środku tygodnia i – jak to bywa w telewizji publicznej – późną nocą, zostałam całkowicie pochłonięta przez historię bohaterów.

Oboje mieszkają w Niemczech i są tureckimi imigrantami o destrukcyjnych osobowościach. Poznają się w klinice, gdzie trafili po ostatnich próbach samobójczych. Sibel (znakomicie i naturalnie zagrana przez amatorkę Sibel Kekilli) proponuje ślub Cahitowi (idealnie obsadzony Birol Ünel). Dzięki temu będzie mogła wyprowadzić się z domu, w którym uwiera ją tradycyjne podejście rodziny i tureckie konwenanse.

Film nakręcono bardzo realistycznie i mimo poważnej oraz niełatwej tematyki, nigdy nie wpada w patetyczny ton. Na szczególne wyróżnienie zasługuje aktorstwo głównych bohaterów, dialogi oraz świetna ścieżka dźwiękowa. Trafimy też na kilka ciekawych zakulisowych smaczków. Brat reżysera gra brata Sibel, a w jednej ze scen, w której Cahit jest pijany, naprawdę był po kilku głębszych. Poza tym trzy tureckie żony siedzące na kanapie w czasie odwiedzin w domu rodziców Sibel starały się o jej rolę. Ona sama została z kolei zaczepiona przez reżysera w supermarkecie w Kolonii. Dodatkowo, aktorka wszystkie pieniądze zarobione za film wydała na operację plastyczną nosa, po której zupełnie siebie nie przypomina.

Większa część filmu rozgrywa się w Hamburgu, a pozostała – w Stambule. Co ciekawe, odtwórca roli Cahita nie odbył obowiązkowej służby wojskowej w Turcji i mógł zostać aresztowany po przyjeździe do rodzinnego kraju. Na szczęście tuż przed przeniesieniem się ekipy do Stambułu, parlament turecki wydał specjalną abolicję. Miasto przedstawiono od codziennej, mniej znanej i wstydliwej strony. Jedynie we wstawkach z tureckim zespołem – jak gdyby starożytnym chórem – mamy pocztówkowy widok na Stambuł z Zatoką Bosforską i górującym meczetem.

Moja ocena: 9/10

 

Godny polecenia jest także film “Uzak” (2002), reż. Nuri Bilge Ceylan, ale nie udało mi się go obejrzeć.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.