Filmowy Rzym. Filmy kręcone w Rzymie

filmowy rzym

Wieczne Miasto jest jednym z najchętniej wybieranych plenerów filmowych, zarówno przez włoskich, jak i zagranicznych twórców. Nakręcono tu takie klasyki jak “La Dolce Vita” czy “Rzymskie wakacje”. Zdecydowałam się przedstawić filmy zarówno bardzo dobre, jak i bardzo przeciętne, w różnorodnych gatunkach, by każdy mógł znaleźć coś dla siebie i udać się w filmową podróż do Rzymu. Przed Wami kolejna odsłona cyklu filmowego.

 

Wielkie piękno (2013)

reż. Paolo Sorrentino

wielkie piękno

„Wielkie Piękno” jest filmem wielkim. A największa w tym zasługa aktorstwa Toniego Servillo, który wciela się w rolę Jepa Gambardelli – pisarza, cynika i dandysa, który robi rozrachunek ze swoim życiem. Ma już swoje lata, co najlepsze, dawno za nim, a mimo to nadal nie zwalnia tempa. Jeśli spodziewacie się przygnębiającego filmu o starym człowieku, to muszę Was zawieść. Już pierwsza scena z imprezą „seniorów” pokazuje, że bohaterowie Sorrentina – oprócz metryki – niczym nie różnią się od nastolatków.

Jep mimo swoich lat ubiera się tak barwnie i ze smakiem, jak barwne i bezkompromisowe jest jego życie. Ale ma jednocześnie poczucie porażki. „Wielkie piękno” to z jednej strony wycinek ze świata artystycznej socjety, pełnego maluczkich ludzi, snobizmu i hipokryzji. A z drugiej – dający do myślenia filmowy traktat o przemijaniu i o tym, co po sobie zostawimy, a co chcielibyśmy zostawić.

Rzym jest pokazany jako miasto pełne przepychu, szalone i hedonistyczne, ale też majestatyczne, nostalgiczne i trochę ugięte pod ciężarem swojej wspaniałości i wielkiej przeszłości. W kadrach migają starożytne budowle i rzeźby oraz wielkie pałace kryjące dzieła sztuki. Jednak ma się wrażenie, że na bohaterach bycie otoczonym tymi skarbami nie robi wrażenia, by wspomnieć scenę, w której Jep leży na hamaku na tarasie swojego mieszkania, a w tle widzimy Koloseum. Dla niego to codzienność. Od strony wizualnej mamy do czynienia z kinem wybitnym – kadry są niezwykle intensywne, pełne koloru i zmysłowych obrazów. Koniecznie trzeba zobaczyć.

Moja ocena: 8,5/10

 

Spectre (2015)

reż. Sam Mendes

spectre bond

Nieraz na tym blogu pisałam, że jestem wielką fanką Bonda i już dwukrotnie filmy o brytyjskim agencie znalazły się w cyklu filmowym (tu i tu). Teraz mam przyjemność opisać jego najnowszą odsłonę. Tak, przyjemność, bo film mnie pozytywnie zaskoczył i uważam go za kawał porządnego kina akcji. Znalazło się też miejsce na sporą dawkę humoru i szczyptę miłosnych uniesień. Właśnie takiego Bonda lubię.

Zanim poszłam do kina, naczytałam się i nasłuchałam niepochlebnych recenzji dotyczących „Spectre”. Że Daniel Craig gra tu na pół gwizdka, jest zmęczony i rola Bonda ewidentnie mu uwiera. Że scenariusz mało wyrafinowany, a jedynym zapadającym w pamięć elementem fabuły była sukienka Lei Seydoux. Że film to jedna wielka reklama. Począwszy od Mexico City, które wyłożyło sporą sumkę, aby zostało wypromowane, po opony, których dziesiątki kompletów zdarto w czasie kręcenia wyścigu po nocnym Rzymie. Wszystko bzdury i nieuzasadnione narzekania. Bo „Spectre” jest naprawdę udany. Jedynym rozczarowaniem jest bardzo słaby i nieautentyczny wątek miłosny za sprawą Léi Seydoux.

Kocham Bonda między innymi za to, że można z nim podróżować po całym świecie, nie ruszając się z fotela. Tym razem scenarzyści przenieśli nas między innymi do mojego ulubionego Tangeru, Mexico City oraz Rzymu. Scen w Wiecznym Mieście jest całkiem sporo. Pierwsza z nich, gdy Bond przejeżdża obok Koloseum, świetnie wprowadza widzów w klimat miasta. Prócz tego w Rzymie odbywa się wspomniany wyścig, który w udany sposób łączy kino akcji i komedię, uroczystość pogrzebowa, na której Bond spotyka Lucię Sciarrę graną przez – dla wielu wciąż zachwycającą – Monikę Bellucci oraz zebranie członków tajemniczej organizacji Spectre.

Moja ocena: 7,5/10

 

Anioły i Demony (2009)

reż. Ron Howard

Anioły i Demony

Otwarcie przyznam, że nie czytałam żadnej książki Dana Browna, dlatego nie podzielam utyskiwań i oburzenia jego fanów z powodu kiepskich adaptacji. Film „Anioły i Demony” oglądałam bodajże trzy razy (nie zawsze od początku do końca). Uważam go za dobre kino rozrywkowe – zdecydowanie wolę go od „Kodu da Vinci”. Jedyne zastrzeżenie mam do końcówki, którą uważam za kpinę. Ale nie mogę jej porównać z książką, więc nie wiem, czy kryje się za nią fantazja pisarza, czy reżysera.

Dużym wabikiem filmu są liczne rzymskie widoki oraz dwaj moi ulubieni aktorzy – Tom Hanks i Ewan McGregor. Choć wnętrza Watykanu były kręcone w Casercie niedaleko Neapolu, co naprawdę widać i jest to duży minus, to jestem pod wrażeniem, że ekipie udało się zaserwować widzom aż tyle rzymskich lokalizacji i to tych najbardziej znanych. Mamy tu oczywiście Plac św. Piotra, Piazza Navona z Fontanną Czterech Rzek, Zamek św. Anioła, kościół Santa Maria della Vittoria z rzeźbą Berniniego „Ekstaza św. Teresy”, kościół Santa Maria del Popolo oraz Panteon, gdzie rozgrywa się jedna z moich ulubionych scen. Dla fanów książki film jest zapewne zmorą, ale dla tych, którzy jej nie czytali, seans może być całkiem przyjemny.

Moja ocena: 6/10

 

Jedz, módl się, kochaj (2010)

reż. Ryan Murphy

jedz, módl się, kochaj

Cóż za nierówny film. Pamiętam, że chciałam go zobaczyć ze względu na zdjęcia kręcone w Neapolu i Rzymie. Zaczął się całkiem ciekawie, choć dziesiątki razy to już było. Ot, jest Amerykanka (Liz Gilbert), której pozornie wiedzie się w życiu prywatnym i zawodowym. Ma świetną pracę i kochającego męża, a mimo to czegoś jej brakuje. Postanawia więc dokonać życiowej rewolucji. Rozwodzi się, znajduje młodszego partnera, który traci dla niej głowę, ale to wciąż nie to. Postanawia pójść jeszcze dalej i udaje się w roczną podróż. Najpierw trafia do Rzymu, a następnie przenosi się do Indii i na Bali.

Przygoda rzymska jest naprawdę urocza. Liz wynajmuje mieszkanie (właściwie zapuszczoną norę), codziennie poświęca mnóstwo czasu na naukę języka z samouczka oraz nie żałuje sobie kulinarnych przyjemności i spacerów historycznymi uliczkami. Wkrótce znajduje paczkę rzymskich przyjaciół, z którymi szlifuje swój włoski i poznaje kraj. Niby to naiwne i bajkowe, ale we Włoszech jak najbardziej możliwe. Do tego momentu film jest naprawdę przyjemny. Potem proponuję go przerwać, by nie psuć sobie dotychczasowego wrażenia. Sceny w Rzymie i Neapolu (do tej pory w L’Antica Pizzeria da Michele wisi zdjęcie pracowników z Julią Roberts) świetnie oddają klimat obu miast. Aż chce się rzucić wszystko jak Liz Gilbert, by pożyć we Włoszech jej beztroskim życiem choćby przez kilka dni.

Moja ocena: 5/10

 

Złodzieje rowerów (1948)

reż. Vittorio de Sica

złodzieje rowerów

Klasyka kina z nurtu neorealizmu włoskiego. Film jest opowieścią o ubogiej rodzinie żyjącej w podnoszących się z kolan powojennych Włoszech. Najbardziej pożądanym dobrem jest wówczas praca. Antonio Ricci (Lamberto Maggiorani) dostaje ofertę rozwieszania plakatów, ale potrzebny jest mu rower, który zastawił w lombardzie. Jego żona postanawia sprzedać domowe prześcieradła, aby go wykupić. Szczęśliwy Antonio podejmuje pracę, ale wkrótce jednoślad zostaje mu skradziony.

Zrozpaczony człowiek wyrusza z synem Bruno (Enzo Staiola) na jego poszukiwanie. Od tej pory zaczyna się przejmująca historia, a jej najciekawszym elementem jest relacja między ojcem a synem. Mamy tu do czynienia zarówno ze złością i przemocą (spoliczkowanie chłopca), jak i niezwykłą czułością i opiekuńczością. Antonio w oczach zarówno syna, jak i widzów wcale nie wypada pozytywnie. Zadziwia, a nawet irytuje swoim brakiem rozsądku i bezradnością. Przy nim Bruno jest opanowany i racjonalny, wyrastając na małego (wielkiego) bohatera filmu.

Sicca zdecydował się na odważny krok – niemal wszyscy aktorzy występujący w filmie to amatorzy, jednak wcale tego nie widać. Być może właśnie przez ich szczerość i prostolinijność obraz jest tak poruszający i naprawdę można wczuć się w opowiadaną historię. Choć film wydaje się być zrobiony prostymi środkami, to scena na targu, w której główny bohater szuka swojego roweru, została nakręcona kilkunastoma kamerami. Ciekawie ogląda się powojenny Rzym, gdyż widzimy go w zupełnie innej odsłonie – biedny, nieodbudowany, ze śladami wojny, odarty ze swojej wielkości i z mieszkańcami, którym daleko jest do słynnego „la dolce vita”.

Moja ocena: 7,5

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.