Fez był niegdyś największym miastem świata. W XII wieku posiadał 785 meczetów, 80 fontann, 93 łaźnie publiczne, 474 targowiska i 86 garbarni. Ale jego największą dumą był założony w 859 roku Uniwersytet al-Karawijjin – najstarszy na świecie. Co ciekawe, ufundowała go kobieta. Fatima al-Fihri pochodziła z bogatej kupieckiej rodziny, która uciekła przed prześladowaniami religijnymi z obszaru dzisiejszej Tunezji. Za sprawą uniwersytetu Fez zyskał miano intelektualnej stolicy Maroka. W przeszłości był również faktyczną stolicą kraju i zalicza się go do tzw. miast imperialnych razem z Meknes, Marrakeszem i Rabatem.
Fez był moim pierwszym przystankiem w czasie podróży po Maroku. Miałam wobec niego ogromne oczekiwania, oczarowana książką Suzanny Clarke „Dom w Fezie”. Autorka opisuje w niej swoje zmagania związane z zakupem i odrestaurowaniem tradycyjnego marokańskiego domu – riadu. Temat z pozoru nieciekawy, ale dzięki trafnym i niebanalnym spostrzeżeniom Amerykanki stanowił tylko pretekst do opisania mentalności Marokańczyków oraz przybliżenia marokańskiego kontekstu społecznego. Fez z moich wyobrażeń i ten rzeczywisty absolutnie się ze sobą nie pokrywały, co nie oznacza, że byłam rozczarowana. Przede wszystkim musiałam bardzo szybko dostosować się do marokańskiej specyfiki, jeśli chciałam czerpać pełną przyjemność z zetknięcia się z zupełnie inną kulturą. Pierwszy chrzest bojowy przeszłam już na lotnisku.
Na lotnisku w Fezie
Marokańskiego – czy też ogólnie – arabskiego ducha widać było już na lotnisku w trakcie oczekiwania na boarding. Wielki rozgardiasz, mnóstwo biegających małych dzieci, wielopokoleniowe rodziny i śmieci porozrzucane na ziemi. W trakcie sprawdzania kart pokładowych nikt nie przejmował się podziałem na kolejkę normalną i priorytetową. Ta druga jest zawsze o wiele krótsza, więc część Marokańczyków ustawiła się właśnie tam. Biedna stewardessa nie wytrzymała i po prostu nakrzyczała na osoby bezprawnie w niej stojące. Skoro na lotnisku było dużo dzieci, to w małej i zamkniętej przestrzeni samolotu daje to opłakany efekt. Płacz, wrzaski, kopanie i kręcenie się nie ustawały ani na moment. Można ćwiczyć swoje opanowanie.
Ukojenie przynosi obserwowanie widoków za oknem, z których jeden jest szczególnie wart wypatrywania. Przelatywanie nad Cieśniną Gibraltarską, kiedy widać oba lądy – europejski i afrykański – jest namacalnym dowodem na pokonywanie granic, o co niezwykle trudno w czasie podróży samolotem. Gdy wylatywałam do Maroka, nad Europą szalał orkan, a na lotnisku padał grad. Po wylądowaniu w Afryce uderzyło mnie ciepłe powietrze, a rosnące wokół palmy potęgowały efekt egzotyki. Nie obyło się też bez chwili wzruszenia, bo gdy tylko samolot dotknął kołami ziemi, oczy zaszły mi łzami. A to dlatego, że w końcu spełniło się moje wielkie podróżnicze marzenie.
Po wyjściu z samolotu czeka nas kontrola paszportowa i wypełnienie kart celnych. Ta sama procedura ma miejsce także podczas wylotu. Karty rozdaje pracownik na lotnisku, ale są też położone na dwóch stojakach. Warto jedną lub dwie wziąć na pamiątkę. Gdy będziecie się pakować na podróż do Maroka, nie zapomnijcie o długopisie. Na karcie jest do wypełnienia m.in. numer lotu, imię i nazwisko, data urodzenia, zawód, numer paszportu oraz adres w Maroku (wystarczy wpisać miasto lub nazwę hotelu – i tak nikt tego nie sprawdza). Potem kontrola paszportowa, pieczątka i gotowe. Oficjalnie jesteśmy w Maroku. Do kraju nie można wwozić ani wywozić dirhamów, więc konieczne będzie ustawienie się w kolejce do kantoru lub skorzystanie z bankomatu. Następnie czeka nas pierwsze poważne wyzwanie – transport z lotniska do miasta.
Wyzwania transportowe
Do Fezu można dojechać na dwa sposoby – grand taxi za 120 Dh (zabiera do pięciu osób i wtedy ta kwota jest dzielona przez liczbę pasażerów) lub miejskim autobusem numer 16 za – uwaga, uwaga! – 4 Dh. Ostatni autobus do Fezu odjeżdża około 22. Gdy po godzinie 18 spytałam taksówkarza, gdzie jest przystanek, machnął ręką w jego kierunku, dodając, że o tej godzinie autobusy już nie jeżdżą. To właśnie marokańska specyfika i typowe straszenie turystów. Trzeba się przyzwyczaić i traktować to z humorem. Ja przy okazji takich numerów zawsze mówiłam: „No to pójdę na piechotę”. Przystanek autobusowy, oznaczony stosowanym znakiem, znajduje się przy parkingu dla samochodów, który jest położony po prawej stronie od wyjścia z lotniska. Autobus kursuje co 30-60 min, więc wskazana jest duża dawka cierpliwości.
Ja już na lotnisku zaczepiłam parę Polaków, by w razie czego złapać z nimi taksówkę. Na przystanku spotkaliśmy kolejną parę rodaków, którzy wybrali się do Maroka na 3 dni. To dopiero ekstrawagancja. Czekaliśmy na autobus jakieś 40 min, w międzyczasie zbywając namolnych taksówkarzy, którzy oferowali nam wygórowane ceny za przejazd taksówką. Powiedziałam, że nie jesteśmy z Niemiec czy Ameryki, nie mamy tyle pieniędzy, co oni, i czekamy na miejski autobus. Był to efekt mojej irytacji z powodu ewidentnego naciągania, ale takich rzeczy lepiej nie mówić. Dla Marokańczyków każdy turysta jest bogaczem. Tu mało kogo stać na podróżowanie, tym bardziej za granicę. W tym miejscu warto zaznaczyć, że każda osoba podróżująca w pojedynkę musi się przygotować na płacenie więcej za wszystko – za taksówki, hotele, autokary na długich trasach, jedzenie w restauracjach. Marokańczycy często stosują zniżki grupowe i rzadko kiedy ich litość wzbudza samotna kobieta z plecakiem.
Bilet w marokańskim autobusie miejskim kupuje się u kierowcy. To kwit drukujący się z kasy fiskalnej i na tym kończy się wszelka nowoczesność. Marokańskie autobusy są rozklekotane, brudne, z niedomykającymi się drzwiami i szparami w oknach. Może latem taka klimatyzacja się sprawdza, ale w nocy i wieczorem jest chłodno i nieprzyjemnie wieje. Autobus dojeżdża do stacji kolejowej położonej w wybudowanym przez Francuzów Nowym Mieście – tzw. nouvelle ville. Wokół jest kilka sklepów i knajpek, a trochę dalej znajduje się Carrefour.
Aby dojechać do hotelu, musimy stawić czoła kolejnemu wyzwaniu – skorzystaniu z petit taxi, czyli taksówek jeżdżących wyłącznie w obrębie miasta. Mieszczą się w nich cztery osoby, a jeśli jedzie się w pojedynkę, trzeba zapłacić od 10 do 15 Dh. Spokojnie można zejść do 10 Dh, a jeśli taksówkarz jest oporny, zamykamy drzwi i kierujemy się w stronę kolejnego, by po chwili zostać przywołanym przez tego pierwszego. Kierowcy w Fezie wycwanili się i wskazują na taksometr, jeśli są pytani o koszt dojazdu w jakieś miejsce. Trzeba być upartym i z góry ustalać cenę, aby nie było żadnych niespodzianek i kantów.
Kierunek – riad
Odległość z dworca do Starego Miasta jest całkiem spora. Taksówkarze nigdy nie podwożą pod sam hotel, jeśli mieści się on wewnątrz medyny. Samochody nie mają tam wjazdu, a środkiem transportu są w niej osiołki lub konie. Czasami mogą zdarzyć się problemy ze zlokalizowaniem hotelu. Nasz kierowca trzy razy pytał po drodze przechodniów o kierunek. Ja i para Polaków w końcu dojechaliśmy mniej więcej w okolice, gdzie mieściły się nasze riady. Aby do nich trafić, najpierw musimy sprostać trzeciemu wyzwaniu – zdać się na lokalnego przewodnika, któremu trzeba zapłacić. Zazwyczaj za każdą pomoc lub różnego rodzaju usługę, którą oferuje nam Marokańczyk, płaci się 10 Dh. Te drobne opłaty są częścią tutejszej specyfiki. Pewnie, że są irytujące, bo w innych krajach taka pomoc bywa bezinteresowna, za to w Maroku turyści za każdy gest życzliwości muszą płacić.
Moi towarzysze zgodzili się zapłacić 15 Dh za przewodnika, który zaprowadzi ich do hotelu. Ja z kolei zostałam poinstruowana, aby iść na pobliski posterunek policji, który miał znajdować się za zakrętem, i tam poprosić o pomoc. Posterunek znalazłam, ale w środku nie było nikogo. Wyglądał on właściwie jak opustoszały i zdewastowany publiczny szalet. Kiedy już zdołałam zajrzeć w każdy kąt tego przybytku, ktoś na ulicy gwizdnął na mnie, że policjant już idzie. Pokazałam mu adres riadu, a on tylko uśmiechnął się, że taką błahostką zawracam mu głowę. Zawołał jakiegoś chłopaka z ulicy, aby zaprowadził mnie na miejsce. Nie zastanawiając się ani chwili, poszłam za nim.
Szliśmy główną ulicą, ale po chwili skręciliśmy w wąskie, ciemne uliczki, które absolutnie nie wyglądały jak okolica, w której mógłby mieścić się jakikolwiek hotel. Zaczęłam się trochę bać. Było to typowe doświadczenie, które spotyka każdego turystę decydującego się na nocleg w medynie. Jest prowadzony plątaniną ciemnych i opustoszałych uliczek, a z tyłu głowy świta mu myśl, że zaraz go ograbią, pobiją i zgwałcą. Nie bójcie się, nic z tych rzeczy. W końcu stanęliśmy pod wielkimi, mosiężnymi drzwiami, koło których nie wisiała żadna tabliczka z nazwą mojego riadu. Skonsternowana zapytałam, czy to na pewno tu. Mój przewodnik pokiwał głową i kilka razy zadzwonił do drzwi. Po dłuższej chwili otworzyła nam pani domu – Fatima, która następnie wąskimi schodami zaprowadziła mnie na górę do pokoju.
Wyobrażenie riadu wyniesione z książki Clarke mogłam skonfrontować z rzeczywistością dopiero rano. Jest to naprawdę przepiękna konstrukcja, której sercem jest rozległy dziedziniec. W jego centrum często stoi mała fontanna. W czasie upalnego lata można tu znaleźć przyjemny chłód, ale zimą bywa zdecydowanie za chłodno. Riad był urządzony w marokańskim stylu, z wielką dbałością o każdy szczegół. Z zewnątrz prezentował się zupełnie niepozornie, a szkoda, bo wiele takich pięknych domów kryje feska medyna. Ale na tym też polega marokańska specyfika – życie domowe jest odseparowane od życia publicznego związanego z ulicą. Dlatego przechodząc obok szarego, nagiego muru, możemy tylko się domyślać, jakie wnętrza się za nim kryją.
Zakamarki medyny w Fezie
Medyna jest uważana za największą atrakcję Fezu. Od białego koloru tutejszych zabudowań otrzymał on przydomek białego miasta. Wpisana w 1976 roku na Listę Światowego dziedzictwa UNESCO, stanowi samowystarczalny mikroświat i jest jednym z ostatnich na świecie bastionów średniowiecza – tak, średniowiecza! Nowoczesność bardzo powoli wkrada się do tutejszych domów, a życie toczy się w niespiesznym rytmie i przy zachowaniu dawnych tradycji. W licznych, malutkich warsztatach rzemieślnicy za pomocą prymitywnych narzędzi, jakich używali też ich pradziadowie, oddają się żmudnej i ciężkiej pracy.
W medynie jest ciasno, bardzo ciasno. Na dodatek panuje tu niekontrolowany chaos przestrzenny związany z obecnością tysięcy sprzedawców i stoisk oferujących wszystko. Naprawdę wszystko. Gdybym miała jakoś określić feską medynę, powiedziałabym, że to wielki, gwarny bazar. W sam raz dla tęskniących za Stadionem Dziesięciolecia. Stragany zawłaszczyły całą wolną przestrzeń, zasłaniając jednocześnie warte zobaczenia miejsca: medresy, zawije i meczety. Niezwykle łatwo je nieświadomie ominąć, bo po prostu ich nie widać. Medyna jest złożona z plątaniny szerszych, węższych i bardzo wąskich uliczek, w której potrafią odnaleźć się wyłącznie miejscowi, mieszkający w niej często przez całe życie. Pozostałe osoby od razu się w niej gubią.
Dobrze pamiętam swoje pierwsze zapuszczenie się do medyny. Rozwidlające się uliczki pnące się do góry lub opadające na dół, ciemne zakamarki i brak jakiegokolwiek rozeznania przestrzennego paraliżują i zniechęcają do beztroskiego spacerowania przed siebie. Po 10 minutach kręcenia się w kółko trafiłam do punktu wyjścia. Turystom chcącym zwiedzić medynę pozostaje albo wynajęcie oficjalnego przewodnika (lub zdanie się na takiego, który sam ich zaczepi i zaoferuje pokazanie medyny – oczywiście nie za darmo), albo podążanie za nielicznymi tabliczkami wskazującymi kierunek do czterech głównych lokalizacji: bramy Bab Boujeloud, Placu Er Rcif, meczetu al-Karawijjin i Muzeum du Batha. Ale nawet śledząc skrupulatnie znaki, łatwo pomylić drogę, bo bywają one nieprecyzyjne i kierują jednocześnie w dwie różne strony.
W czasie spacerowania po medynie na pewno traficie (lub zostaniecie zaprowadzeni przez przewodnika) do jednej z garbarni. Wyroby skórzane to produkt eksportowy Fezu i to w nim znajdziecie ich największy wybór. Jednak proces produkcji skórzanych wyrobów nie należy do najprzyjemniejszych. Oprawiane skóry macza się najpierw w moczu, potem w specjalnych glinianych kadziach wypełnionych barwnikami, by na końcu rozłożyć je do suszenia na dachach lub ścianach domów. Przebieg prac można oglądać ze specjalnych tarasów widokowych. Ja także zostałam zaprowadzona do garbarni, ale gdy tylko to sobie uświadomiłam, od razu powiedziałam, że nie chcę jej oglądać. Mój wegetarianizm sięga dalej niż niejedzenie mięsa. Taka wizyta jest oczywiście płatna i łączy się z namawianiem, czasem dość nieprzyjemnym, na zakup skórzanych produktów. Spacer po medynie nie obędzie się także bez próby zaprowadzenia nas na dach jednego z tutejszych domów, skąd rozpościera się widok na Stare Miasto. Taka atrakcja jest płatna, nawet jeśli jego właściciel nic o tym wcześniej nie wspominał.
Twarze Fezu
Wyciąganie ręki po pieniądze turystów jest w Fezie na porządku dziennym. Ja zawsze cenię sobie kontakt z miejscową ludnością i jestem niezwykle podbudowana nawet najmniejszymi przejawami życzliwości. Z mieszkańcami Fezu lub Marrakeszu trudno jest wejść w bezinteresowną relację, bo bycie turystą jest tu swoistym piętnem. Nawet osoby, po których nigdy nie spodziewałabym się, że będą próbować mnie kantować, żądały ode mnie zapłaty za nieproszoną usługę. Dla przykładu, fotografowałam z zewnątrz Uniwersytet al-Karawijjin, który jest jednocześnie meczetem i niewierzący nie mają do niego wstępu. Przy wejściu siedziało dwóch staruszków. Jeden z nich wziął ode mnie aparat i zaczął robić zdjęcia dziedzińca. Gdy skończył, wyciągnął rękę, wijąc się jak małe dziecko proszące o cukierek, tylko że zamiast cukierka chciał 10 Dh.
Takie zachowanie wkurza, ale mój marokański znajomy kazał mi na to spojrzeć z drugiej strony. W końcu staruszek zrobił zdjęcia tam, gdzie ja nie mogłam, więc za taki gest opłata jest uzasadniona. Przekonuje Was to? Mnie nie do końca, dlatego w Fezie i Marrakeszu wystrzegałam się mieszkańców, którzy chcieli zaoferować mi niechcianą pomoc. W innych marokańskich miastach wyciąganie ręki po pieniądze turystów zdarza się dużo rzadziej lub w ogóle nie występuje.
Zupełnym przeciwieństwem vieille ville – Starego Miasta – jest nowa część Fezu zbudowana na otaczających go wzgórzach. W czasie francuskiej okupacji dokładano starań, aby nowe miasta wznosić z dala od historycznych medyn, co pozwoliło przetrwać dziedzictwu kulturowemu Maroka. Przygotujcie się zatem na szok związany z pobytem w Nowym Mieście. Po ciasnocie i chaosie medyny nie ma tu śladu. Chodniki są szersze niż w niejednym polskim mieście, a niebezpieczne zaułki można policzyć na placach jednej ręki. Nie spotkacie tu też samozwańczych przewodników ani ciemnych typów obserwujących każdy Wasz ruch. Ta część Fezu jest czysta i stosunkowo nowoczesna, z wieloma bogatymi rezydencjami, które przypominają pałace. Ale przecież nie dla takich klimatów przyjeżdża się do Maroka.
Grudzień 2014 r.
Polecana książka
Suzanna Clarke, Dom w Fezie. Nowe życie w sercu marokańskiej medyny, Wydawnictwo Lambook, Kraków 2012.