To część Turcji, od której stronią biura podróży i zorganizowane wycieczki. Nie jest skrojona na masowe gusta. Położona na obszarze dawnej Mezopotamii, kusi podróżników i zarazem odstrasza z powodu złej sławy. Turecki Kurdystan i jego stolica Diyarbakır (kurd. Amed) – musisz mieć wyraźny powód, aby tu przyjechać.
Lekkie zaniepokojenie wzrastało z minuty na minutę. Po piętnastu minutach zamieniło się w duży niepokój, po dwudziestu byłam już kłębkiem nerwów, zaś po upływie dwudziestu pięciu minut osiągnęło poziom krytyczny i rozważałam nawet rezygnację z podróży. Czemu? Mój autobus się spóźniał. Niby banał. Podróżnicza karma. Ryzyko wpisane w przemieszczanie się lokalnymi środkami transportu. Ale nie w Turcji, gdzie autobusy odchodzą niemal jak w zegarku, siatka połączeń jest niezwykle rozwinięta, a etos pracy – bardzo silny. Tutaj wyświechtany slogan „klient nasz pan” jest traktowany niezwykle serio. Poza tym to nie była typowo turystyczna trasa. O 23 miałam wyruszyć do Diyarbakır, nieoficjalnej stolicy tureckiego Kurdystanu, miasta owianego złą sławą, o czym nie zapominają napomknąć wszystkie przewodniki dotyczące Turcji.
Ja postanowiłam pojechać tam sama, głównie z podróżniczej ciekawości i zamiłowania do eksploracji miejsc przeklętych, zapomnianych, nieuczęszczanych i odradzanych nawet przez lokalnych mieszkańców. Ale poniekąd także z bezczelnej ochoty udowodnienia sobie i innym, że samotna kobieta może czuć się bezpiecznie na wschodzie Turcji. Czas najwyższy ostatecznie obalić i wykpić przewodnikowe rady o eksponowaniu fałszywej obrączki oraz zapewnianiu wszystkich, wszędzie i przy każdej okazji o posiadaniu męża w Polsce. Bo jak wiadomo status narzeczonego nikogo już nie zraża.
W drodze do Kurdystanu
Do Diyarbakır wyruszyłam z Göreme w Kapadocji – skalnej i niemal bajkowej krainy, rozjeżdżanej przez turystów na wypożyczanych skuterach i quadach. Ale mimo to wciąż budzącej szczery zachwyt i oferującej możliwość zaszycia się na cały dzień pośród urokliwych skałek. Autobus z Göreme jechał na dworzec przesiadkowy w Kayseri. Wypełniony był w połowie Kurdami, jadącymi na wschód lub północ, a w połowie turystami, którzy zmierzali na południe, do Antakyi bądź bezpośrednio do syryjskiego Aleppo. Niespodziewanie spotkałam w nim dwóch Japończyków, poznanych przeze mnie na dworcu w Istambule. Zapytali, gdzie jadę tym razem. Z nieskrywaną pewnością siebie powiedziałam, że do Diyarbakır. Wtedy kurdyjska połowa autobusu ożywiła się i z zaciekawieniem spojrzała na mnie, a sam autobus wypełnił gorączkowy szept.
Półtoragodzinna podróż do Kayseri upłynęła mi w towarzystwie Kurdyjki, urodzonej w Diyarbakır właśnie. Pokazała mi nawet swój dowód. Przebywanie przez ten krótki czas w obecności Kurdów dało mi przedsmak tego, co czeka mnie na południowym-wschodzie Turcji. Absolutnie nie mówili po angielsku, a gdy zwracali się do mnie (a mówią bardzo dużo i bardzo szybko) nie potrafiłam rozpoznać, w jakim to języku. Kurdyjskim? Tureckim ze wschodnim akcentem? Którymś z kurdyjskich dialektów?
Niezawodny język gestów
Aby nie przedłużać dość niekomfortowej sytuacji braku chociażby elementarnego zrozumienia (co do imion, wieku i pochodzenia bez trudu się dogadałyśmy), zaczęłam pokazywać na mapie w przewodniku moją turecką trasę. Przewodnik wzbudził dość żywe zainteresowanie i moja towarzyszka bez trudu znalazła notkę o swoim rodzinnym mieście. Łamaną angielszczyzną czyta na głos pierwsze zdanie, w którym autor prawi o legendarnych niebezpieczeństwach czyhających w Diyarbakır na beztroskiego turystę. Kurdyjka kiwa przecząco głową i mówi, że to nieprawda, a mi jest wstyd na tyle, że niemal tworzę jedną płaszczyznę kolorystyczną z purpurowym oparciem fotela.
Pozostali Kurdowie, niezrażeni dotychczasowym brakiem porozumienia, nie ustają w próbach poznania mnie bliżej. Za pomocą niezawodnego języka gestów i mojej nędznej znajomości tureckiego jesteśmy w stanie przeprowadzić dość ciekawą konwersację dotyczącą nawet naszej wspólnej historii. Wymachiwanie wyimaginowaną szablą przez pewnego Kurda, co miało symbolizować bitwę pod Wiedniem – bezcenne.
Strach ma wielkie oczy
Na dworcu w Kayseri turystów przechwytuje pracownik jednej z agencji transportowych. Zbiera od wszystkich bilety i pokazuje, z którego peronu odjedzie autobus w dalszą podróż. Gdy dowiaduje się, że jako jedyna i na dodatek sama, jadę do Diyarbakır, stwierdza lakonicznie: Diyarbakır big problem. Moja pewność siebie w jednej chwili cichutko jęknęła i zaczęła się chwiać na swoich cienkich nóżkach. Do jej całkowitego unicestwienia doszło wówczas, gdy w drodze na odpowiedni peron mój przewodnik z niepokojącym uśmiechem informował wszystkich wokół, że jadę SAMA do Diyarbakır. Na peronie czekała już grupka osób. Kobiety, mające odsłonięte jedynie twarze i dłonie, patrzyły na mnie z wyższością. Z kolei mężczyźni byli nad wyraz zainteresowani, ale nikt mnie nie zaczepił.
Owinęłam się chustą jak nigdy przedtem. Utkwiłam wzrok w zegarku. Gdy wybiła 23 autobusy pozostałych firm przewozowych ruszały już w drogę. Mój wciąż nie przyjeżdżał. W końcu po półgodzinie podjechał zdumiewająco mało komfortowy autobus, biorąc pod uwagę standard przewozów oferowany w Turcji. W środku zimno, ciasno i niewygodnie. Przykrywam się polarem i bluzą, chcę jak najszybciej zasnąć, by nie myśleć o tym, co mnie może czekać. Przez głowę przelatują słowa wypowiedziane przez najbliższych: tylko uważaj na siebie i nie ryzykuj. Odwrotu już nie ma. Plecak w luku, a silnik już rozgrzany. Ruszam w dziesięciogodzinną podróż do tureckiego Kurdystanu.
Kurdystan turecki
Próbuję spać, ale autobus niesamowicie się trzęsie i podskakuje na dziurach w drodze. Myślę sobie – jakie dziury w drodze? Turcja ma wyśmienitą sieć drogową, lepszą niż Polska, ale o to raczej nietrudno. Zastanawiam się, czy otworzyć oko i zobaczyć widok za oknem. Odklejam powieki i moim oczom ukazuje się jakieś kompletne gruzowisko i rozkopana droga. Jeśli tak wygląda trasa na Diyarbakır, to nie chcę wiedzieć, jak wygląda samo miasto. Biorę łyk wody i owijam się jeszcze szczelniej polarem. W autobusie grobowa cisza, wszyscy śpią. Tylko steward przemyka po cichu między rzędami i widząc, że piję wodę, wyciąga jedną z lodówki i mi wręcza. Nastał ranek, a wraz z nim krajobraz za oknem się zmienił. Jesteśmy coraz bliżej celu i gdzieniegdzie widać pojedyncze budki strażnicze. Puste. To pozostałość po czasach, gdy PKK – Partia Pracujących Kurdystanu, podejmowała zbrojne ataki i siłą wymuszała nadawanie wolności osobistych mieszkańcom tej części Turcji.
Jeszcze nie tak dawno w tureckim Kurdystanie obowiązywał całkowity zakaz używania języka kurdyjskiego i nadawania kurdyjskich imion, a wszelkie próby łamania prawa surowo karano. Na ulicach Diyarbakır widok czołgów, wozów bojowych i żołnierzy stanowił codzienność, ale dziś nie ma już po tym śladu. Działa nawet powołana przez rząd kurdyjska telewizja, nadająca program przez całą dobę. Natomiast Kurdowie rozproszyli się po całej Turcji. Ich znaczny odsetek mieszka w Ankarze, niewielu mniej jest w Istambule. Stolica dawnego imperium osmańskiego nieustannie kojarzy się z dostatkiem i lepszym życiem, dlatego szczęścia szukają tam kolejne rzesze imigrantów ze wschodu.
Ale nawet spotkany w Istambule Kurd odradza wizytę w Diyarbakır. To jakby ziemia zakazana, inny świat, wstydliwa część Turcji, która nie przystaje do jej ogólnego wyobrażenia jako państwa coraz bardziej nowoczesnego i otwierającego się na Europę. W Kurdystanie wciąż występują honorowe zabójstwa kobiet, a sam honor jest często jedyną rzeczą, którą rodzina może się poszczycić.
Pierwsze wrażenia z Diyarbakır
Kilkanaście minut po 8 rano dojeżdżam na nowy dworzec w Diyarbakır, oddalony ok. 5 km od centrum. Swoje pierwsze kroki skierowałam do dworcowej toalety, aby zebrać myśli i się odświeżyć. W środku była jakaś młoda Kurdyjka, która zaczęła mnie zagadywać, jak gdyby nigdy nic. Absolutnie nic nie zrozumiałam. Ale w takiej sytuacji nieoceniony jest życzliwy uśmiech i potakiwanie głową, jakbyśmy rozumieli każde słowo. Po wyjściu z dworca lekka konsternacja – w którą stronę należy łapać dolmuş? Byłam zupełnie nieprzygotowana, nie wiedziałam, jak dostać się do centrum, nie miałam znalezionego noclegu. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie za bardzo przeszarżowałam.
Ale z drugiej strony, czego mogłam się spodziewać? Że rozłożą przede mną dywan i zaprowadzą wszędzie za rączkę? Co ciekawe, tak naprawdę było! Zaczepiony przechodzień wskazał odpowiedni przystanek. Na zewnątrz temperatura w okolicach 40 stopni, w cieniu oczywiście. Zaczęłam ściągać z siebie wierzchnie ubranie, ale chusta została na głowie. Tu niemal wszyscy mieli odkryte ciała, a jeśli kobieta nosiła chustę, to tylko białą, lekką i przezroczystą, bardziej chroniącą przed promieniami słońca niż przypominającą muzułmański hijab. W dolmuşu zostałam zapytana, gdzie chcę jechać, więc jedyne, co mi przyszło do głowy, to nazwa głównej ulicy w centrum.
Zaczęłam szukać biura turystycznego, które zgodnie z zapewnieniami przewodnika powinno znajdować się w Diyarbakır. Z plecakiem i mapą w dłoni byłam dogodnym obiektem obserwacji. Po chwili dopadł mnie pewien mężczyzna, mówiący po angielsku i trzymający w ręku najnowsze wydanie przewodnika Lonely Planet. W Diyarbakır można być pewnym, że jeśli ktoś mówi po angielsku, sam Cię zaczepi. Takich osób jest naprawdę niewiele. Często studiowały lub pracowały za granicą i jeszcze częściej już po dwóch minutach chcą się wymieniać adresami i telefonami. Prócz takich pojedynczych ekscesów, brak zaczepek ze strony mieszkańców. Jedynie skanowanie z góry do dołu, odprowadzanie wzrokiem i od czasu do czasu ciche szepty.
Wyrwać turystkę
Nowo poznany Kurd powiedział, że żadnego biura turystycznego od dawna w mieście nie ma. Dwa dni później trafiłam na nie zupełnie przypadkiem – znajdowało się po drugiej stronie placu, a ja szukałam w złym miejscu. Niespodziewany wybawiciel na co dzień mieszka w Anglii i pracuje dla BBC. W tej chwili jest na wakacjach i oferuje darmowe noclegi turystom spotkanym na ulicy. Zadziwiający i lekko niepokojący zbieg okoliczności. Pokazał mi kartki z podziękowaniami po angielsku oraz zdjęcia swoich turystek w telefonie. Tak, turystek, bo były to zawsze tylko kobiety. Opowiedział mi też historię o wypadku, w którym zginął jego kolega z pracy, a on sam miał przeprowadzoną trepanację czaszki. W tym momencie odgarnął włosy i pokazał blizny. Trochę za dużo niespodziewanych atrakcji jak na jeden poranek. Czułam się jak bohaterka jakiegoś niskobudżetowego thrillera.
Z natury jestem nieufna, a ta skłonność wyostrza się zwłaszcza w czasie podróży, zwłaszcza w krajach, gdzie samotna kobieta jest odbierana jako ta, która szuka okazji do niezobowiązującej rozrywki. Nie chciałam kusić losu, więc poprosiłam go o pomoc w znalezieniu taniego hotelu. Zaprowadził mnie do takiego, w którym ma znajomości, przez co dostałam 50% zniżki. 35 lirów to i tak było dużo za dużo jak dla mnie, zwłaszcza że chciałam spędzić w Diyarbakır więcej niż jedną noc. Po burzliwych przemyśleniach, rozważeniu wszystkich za i przeciw zdecydowałam, że mu zaufam. Postanowiliśmy, że spotkamy się wieczorem na kolacji w zaprzyjaźnionej restauracji. Zostawiłam tam też plecak, a następnie udałam się na mały dworzec autobusowy, by złapać dolmuş do Mardın położonego półtorej godziny drogi od Diyarbakır.
Nieoczekiwane atrakcje
W mieście poznałam Niemca podróżującego rowerem przez całą Europę. Dzień wcześniej nocował w Diyarbakır i polecił mi jeden tani hotel. Przy okazji ostrzegł mnie przed kurdyjskimi dziećmi, które bywają bardzo psotne i zuchwałe. Potrafią uprzykrzyć życie każdemu turyście, chodząc za nim i wołając „Money, money!”. Po powrocie spotkałam się o dość późnej porze z moim porannym znajomym. Podziękowałam mu za pomoc i z lekkim zawstydzeniem oświadczyłam, że znalazłam tani hotel, w którym chcę się zatrzymać. Kurd pyta mnie o nazwę, po czym ostrzega, że to miejsce, do którego przychodzą na schadzki prostytutki ze swoimi klientami. Nie byłam pewna, czy chce mnie przestraszyć, czy mówi poważnie. Niemiec z Mardin nie uskarżał się na żadne jęki i odgłosy pejcza za ścianą. Postanawiam nie dać po sobie poznać, że perspektywa nocowania w hotelu, gdzie rozgrywają się nocne orgie mnie lekko przeraża i ostatecznie się z nim pożegnałam.
Pozostaje tylko odnaleźć ten przybytek, niczym z marzenia sennego Markiza de Sade’a. Nieocenieni bywają w takich przypadkach lokalni mieszkańcy. W Albanii funkcjonuje przysłowie: „Zapytaj Albańczyka o drogę, a dojdziesz nawet do Istambułu”. Idealnie wpisuje się ono również w klimat turecki. Poszukiwanie odpowiedniego adresu jest przeplatane przyjacielskimi szklaneczkami herbaty, wypijanymi na ulicy z grupkami Kurdów. Niezwykle pomocni i gościnni, jak przystało na potomków starożytnych ludów, pomagają mi znaleźć inny hotel, w którym właściciel schodzi z ceny o połowę i ostatecznie płacę 10 lirów za noc. Zamiast do domu uciech trafiłam do posępnej nory, która wyglądała tak, jakby Freddy Krueger zrobił w niej nocną masakrę. Drzwi od pokojów nosiły ślady najprawdopodobniej siekiery, zaś w toalecie nie działał żaden zamek, o ile w ogóle się tam jeszcze jakiś uchował. W pokoju bez klimatyzacji pranie schło w ciągu półtorej godziny przy nocnych temperaturach rzędu 28 stopni.
Gwiazda piekarni
Następnego dnia o poranku obudził mnie nieznośny dźwięk śmieciarki. Warczała i warczała, jakby ktoś zapomniał ją wyłączyć. Po wyjściu z hotelu ogólnie panoszące się śmieci miały się równie dobrze jak w dniu wczorajszym. Swoje pierwsze, poranne i lekko nieśmiałe kroki skierowałam w stronę piekarni lub sklepu spożywczego, by kupić ayran. To napój na bazie mleka, którego początkowo wręcz nienawidziłam. Jednak stanowił podstawę mojego pożywienia, gdyż był łatwo dostępny i tani. Po krótkim czasie stał się niezbędny do rozpoczęcia dnia i nawet go polubiłam. O 8 rano większość sklepów jest wciąż zamknięta. Gdzieniegdzie ulice przemierzają pojedyncze osoby. Wzrokiem wlepionym w kolejne witryny sklepowe, przemierzałam miasto. W końcu moja nieco znudzona i zniecierpliwiona mina trafiła na pogodne oblicze młodego piekarza.
Weszłam do środka, palcem wskazałam dwa wybrane produkty i chcąc już wychodzić, zostałam zaproszona na śniadanie. W piekarni pracowało sześciu młodych mężczyzn, dla których stanowiłam oczywistą atrakcję. Postawili mi mały stołeczek tuż obok pieca, do którego wkładali kolejne porcje ciasta. Zawołali też chłopca z ulicy, który przynosił mi raz za razem szklaneczki herbaty. Kolejni klienci witali mnie z uśmiechem i pytali, kim jestem. Konwersacja nie była zbyt bogata i ograniczała się z mojej strony do pojedynczych słów. Doprawiałam je fontanną uśmiechu i niezliczoną liczbą potakiwań. Z kolei chłopcy, jak przystało na towarzyskich i otwartych mieszkańców Turcji, pytali o wszystko. Pytali jeden za drugim i pytali bez przerwy. Następnego dnia, już jako stały klient i przyjaciel, spędziłam u nich kolejny raz moje najprzyjemniejsze śniadanie. Obserwowałam, jak specjalnie dla mnie wypiekają börek.
Miejskie wędrówki
Diyabakır jest szczególnym miastem w Turcji, bo tylko tam można zobaczyć żebraków na ulicach. Taka forma zarabiania jest oficjalnie zakazana przez tureckie prawo. Stąd tak wiele osób trudni się drobnym handlem ulicznym i sprzedaje na przykład chusteczki. Ponadto tylko w Diyabakır spotkałam pijanego mężczyznę, a jak wiadomo islam surowo zabrania picia alkoholu. Miasto, choć na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżnia, a zapowiadane gwałty i rozboje można włożyć między bajki, jest – nie wiedzieć czemu – bardzo duszne. Jakieś nie do końca uchwytne napięcie wisi w powietrzu. Trudno do końca oszacować, ilu w mieście jest mieszkańców. Sami Kurdowie wspominają nawet o dwóch milionach. Oficjalne statystyki podają jedynie 800 tysięcy.
Główna, reprezentacyjna ulica jest coraz zachłanniej zawłaszczana przez eleganckie butiki, restauracje i herbaciarnie. Te ostatnie to obok meczetów jedyne publiczne miejsca, w których spotykają się mieszkańcy. We wszystkich miastach na wschodzie Turcji brakuje publicznych placów, co jest związane z brakiem jakiegokolwiek życia publicznego. Najważniejszym miejscem dla Kurda jest dom, a każdy z członków rodziny zna swoje miejsce w tej hierarchicznej strukturze. Kobiety zawsze poruszają się z kobietami, a mężczyźni zazwyczaj siedzą we własnym gronie, skrupulatnie korzystając ze swojego kulturowego prawa do lenistwa niczym pasza w haremie.
Zła sława Diyarbakır
Diyabakır słynie z dwóch rzeczy. I nie mam na myśli arbuzów, o czym wspomina nawet Wikipedia. Po pierwsze, z bizantyjskiego muru okalającego ścisłe centrum miasta. Przewodniki do znudzenia wspominają, że to po murze chińskim drugi co do wielkości mur na świecie. Czy cieszy się powodzeniem i jest tłumnie odwiedzany przez turystów? Nie jest. Upatrzyły go sobie grupki szemranych osób i nastolatków, którzy wieczorami urządzają w zabytkowych murach ogniska i spotkania towarzyskie w oparach haszyszu lub marihuany. Narkotyki to drugie, raczej niechlubne, skojarzenie z prowincją Diyabakır. Gdzieś w pobliżu rzeki Tygrys, która przepływa w okolicach miasta, rozsiane są narkotykowe poletka.
Jest ich na tyle dużo, że region zajmuje czołowe miejsce w produkcji haszyszu, a przez Turcję biegnie główny szlak narkotykowy do Europy. Dokładając do tego wciąż nierozstrzygnięty status Kurdystanu jako niepodległego państwa oraz ryzyko wybuchu nowych zamieszek i ataków bombowych przeprowadzanych przez kurdyjskich separatystów, otrzymujemy słodko-gorzką mieszankę. Miasto, które swą historią i autentycznością przyciąga i fascynuje, jest zamieszkane przez życzliwych i gościnnych ludzi, z drugiej strony nierzadko też paraliżuje i z trudem można o nim powiedzieć: „Na pewno tu wrócę”.
Wrzesień 2010 r.
Polecane książki:
1. Necla Kelek, Słodko-gorzka ojczyzna. Raport z serca Turcji, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011.
2. Witold Szabłowski, Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.
O jakich w końcu niebezpieczeństwach wspominały przewodniki?
Diyarbakir znacznie się ostatnio zmienił. Na gorsze. W czasie walk w 2016 roku stara część miasta, Sur, została w znacznej mierze zniszczone przez Turków.
O zamachach terrorystycznych. W Amed byłam w 2010 roku, przewodnik był jeszcze wcześniejszy. Teraz miasto niestety stało się ofiarą erdoganowskiej nienawiści.