Chiang Mai – tajskie miasto świątyń

Chiang Mai – tajskie miasto świątyń

Na jakimś anglojęzycznym blogu przeczytałam, że Chiang Mai to miasto, w którym więcej jest turystów i obcokrajowców niż samych Tajów. Ci pierwsi, jeśli odwiedzają Tajlandię, obowiązkowo mają na swojej trasie podróży ten przystanek. Drugich z kolei zachęca do osiedlenia się łagodniejszy klimat niż na południu kraju.

 

Aby dojechać do Chiang Mai z Bangkoku, należy udać się na dworzec autobusowy Mo Chit. Dojazd jest niby prosty – najpierw kolejką BTS na stację końcową w kierunku Mo Chit, a następnie autobusem numer 3 (cena ok. 8 bathów) na dworzec. Przygotujcie się na małe pandemonium, bowiem z przystanku odchodzi jakieś 20 linii. Co chwilę coś podjeżdża, a busów jest tyle, że zatrzymują się dość daleko, więc należy czujnie pilnować swojego numeru. Ludzi też mnóstwo. Zastanawiałam się, ile mogę czekać, bo w przypadku komunikacji publicznej w Bangkoku to zawsze wielka niewiadoma.

 

Trudna droga na dworzec

Niektóre linie podjeżdżały już po raz czwarty, a trójki wciąż nie było. Po jakimś czasie objawiła się, ustawiła z tyłu za innymi autobusami, a ja nie wiedziałam, czy do niej tam biec, czy poczekać na przystanku. Ale w tym drugim przypadku istnieje ryzyko, że mi ucieknie. Postanowiłam pobiec i wskoczyłam do autobusu w czasie jazdy. Tym razem zatrzymał się jeszcze na przystanku, a chmara oczekujących wsiadła do środka. W środku klimat biedoty – bezzębni staruszkowie uśmiechają się do mnie, połowa pasażerów śpi, traktując autobus jako darmową noclegownię. Nikt nie pobierał opłaty za przejazd, więc być może to czerwony, darmowy autobus.

Jechałam zadowolona, że za chwilę, już za momencik będę na dworcu, kupię bilet do Chiang Mai i rozłożę się wygodnie w siedzeniu, by zasnąć. Autobus podjechał na przystanek, wypuścił pasażerów i nie mógł dalej ruszyć. Kierowca wyszedł, sprawdził, co mu dolega, po czym kazał wszystkim wysiąść. Wyrzucona w środku nocy, nie wiadomo gdzie i jak daleko od dworca, nie wiedziałam, co teraz robić. Zauważyłam młode dziewczyny z walizkami – pewnie też jadą na dworzec i założę się, że znają angielski. Właśnie wsiadały do autobusu linii 77, więc zapytałam, czy jedzie na dworzec. Potwierdziły, więc i ja zapakowałam się do środka.

 

Chiang Mai – dojazd

Zawadiacka bileterka zebrała od każdego po 9 bathów. Jedziemy i jedziemy, zdecydowanie za długo, a dworzec miał być tylko 2 km od stacji kolejki BTS. A przecież połowę tej trasy już na pewno przebyłam. W końcu część osób z walizkami i torbami wysiada, a ja chcę do nich dołączyć, pytając, czy to dworzec autobusowy. Bileterka z zaśpiewem woła: „no, no, no” i każe siadać. Okazało się, że to dworzec kolejowy. Po 5 min jazdy po drugiej stronie ulicy zauważyłam wielki budynek z rozświetlonym napisem „dworzec autobusowy”. Dotarłam. Najtrudniejsze już za mną, bo połączeń Bangkok-Chiang Mai jest na pęczki.

Zdecydowałam się na przejazd autobusem normalnym, a nie VIP-owskim, bo nie ufałam już opcjom o takiej nazwie nauczona doświadczeniem przejazdu z Phnom Penh do Bangkoku.  Za bilet normalny zapłaciłam 488 bathów. Mój autobus okazał się być całkiem wygodny i nie zatłoczony. Za to autobus stojący obok, również odjeżdżający do Chiang Mai, był wypełniony po brzegi, głównie turystami. Czyżby opcja VIP? Dostałam na noc koc, 2 razy napój oraz ciastka. Mogłam się rozłożyć, nikomu nie przeszkadzając i nikt nie przeszkadzał mi. Podróż trwała 11 godzin i przebiegła bez perturbacji. Dojechaliśmy na miejsce przed 9, a mnie czekało znalezienie noclegu. Miałam na to cały dzień, więc czułam się komfortowo.

Ulice Chiang Mai

chiang mai ulice

 

Chiang Mai – pierwsze wrażenia

Z plecakiem szłam dobre 50 min, szukając pierwszego lepszego pensjonatu. W czasie pierwszych minut spaceru w mojej głowie ukształtowała się impresja, że Chiang Mai to miasto o nieludzko wysokich chodnikach. Co chwila trzeba z nich schodzić, aby ominąć samochody stojące na poboczu. Jest to szczególnie uciążliwe z ciężkim plecakiem i w upale. Poza tym miasto pod względem urody i charakteru było przeciętne. Góry, na które tak liczyłam, rozciągały się w oddali, nie dodając Chiang Mai malowniczości. Obawiam się, że szybko może się znudzić, jeśli nie wykorzystuje się ofert agencji turystycznych lub samemu nie wypuszcza się poza miasto, na przykład rowerem. Bo jazda nim po mieście do przyjemnych nie należy ze względu na duże natężenie ruchu.

Ale są i plusy. Należy do nich zaliczyć bazę turystyczną i liczbę okolicznych atrakcji, która przebija każde tajskie miasto. To w Chiang Mai znalazłam swój najlepszy nocleg – za 450.000 bathów za dzień dostałam niemalże apartament z wielkim balkonem, wiatrakiem, klimatyzacją, lodówką i rzecz jasna łazienką, która była ogromna. Tuż obok mieściła się knajpa wegetariańska, a do ścisłego centrum miałam jakieś 3 minuty piechotą. A tam pełno tanich knajp z tajskim jedzeniem, mnóstwo tych droższych z zachodnim jedzeniem, bazar, różne sklepiki z pamiątkami oraz agencje turystyczne.

 

Najbardziej przyjemnym w całym Chiang Mai, jest miejski park. Palmy, oczka wodne, krzaczki w kształcie zwierząt, a nawet maty na trawie, by zrobić sobie piknik. Wspaniałe, wyciszające miejsce.

 

Targowisko Warorot mieszczące się w Chinatown – można tu kupić mydło i powidło. Ceny o wiele niższe niż w Bangkoku, a i wybór produktów większy. Ja nabyłam tu oryginalny, ręcznie robiony naszyjnik i spodnie.

chiang mai chinatown

targowisko warorot chiang mai

 

O tym, jak bardzo turystycznym miastem jest Chiang Mai, najlepiej świadczy obecność w nim sieci Starbucks.

 

Chiang Mai – charakterystyka

Centrum Chiang Mai otaczają dawne mury, które tylko częściowo się zachowały, oraz – nazwijmy to – fosa. Wokół tego specyficznego kwadratu bez przerwy jeżdżą samochody, skutery i busiki. Naprawdę, non stop. Pieszy jest bez szans, aby przejść na drugą stronę ulicy. Ale dano mu oręż do walki z tym szalonym ruchem drogowym. Przy niektórych przejściach umieszczono guzik włączający zielone światło. Uwaga – aż na 10 sekund, co skrupulatnie odmierza czasomierz. Łatwo się zagapić i nie zauważyć, że akurat możemy przechodzić.

Chiang Mai słynie ze swoich sklepików z rękodziełami. W wielu z nich sprzedawcy jednocześnie pracowali, przygotowując kolejne wytwory – od portmonetek, poprzez biżuterię i torebki, po ubrania. Największą atrakcją miasta są świątynie, których jest tu około 300. Co prawda wszystkie są do siebie podobne, ale to ciekawe móc co krok na nie trafiać, a nie szukać ich jak ze świecą, by przywołać przypadek Bangkoku. Nawet miałam widok z okna na jedną ze świątyń, położoną po drugiej stronie mojej wąskiej uliczki. Te najważniejsze i najbardziej popularne mają od niedawna wstęp płatny – co prawda symbolicznie, bo 40 i 20 bathów, ale to śmieszne, gdy nawet piękniejsze i zupełnie opustoszałe są za darmo.

W Chiang Mai pełno jest rozmaitych szkół gotowania przy restauracjach lub kursów gotowania do wykupienia w agencjach turystycznych. Na lokalnym targu widziałam wycieczkę z turystami, którym objaśniano tajskie przyprawy i produkty. Ci, których kuchnia nie pasjonuje, mają do wyboru szkoły języka tajskiego, szkoły masażu i medytacji, a nawet spotkania z mnichami w świątyniach. Agencji turystycznych jest całe zatrzęsienie. Ich oferta jest bogata i atrakcyjna, a przynajmniej taka się wydaje, bo efekt końcowy bywa rozczarowujący. Między innymi można się wybrać do jednej z pobliskich wiosek etnicznych, np. do słynnego plemienia kobiet o długich szyjach z powodu obręczy na nich noszonych. Brzmi to egzotycznie, ale później każdy turysta ma to samo zdjęcie z tą samą kobietą, która wcześniej wystąpiła w programie Martyny Wojciechowskiej „Kobieta na krańcu świata”.

 

Chiang Mai to przede wszystkim świątynie. W mieście jest ich aż 300. Bogato zdobione, ciekawe architektonicznie, stanowiące azyle ciszy i refleksji. Zachwycą każdego.

chiang mai zdobienia świątyni

chiang mai świątynia

 

Okno, a za oknem… rzeźba słoniątka

 

A to są świetnie wykonane figury woskowe (?). Z daleka myślałam, że to żywi mnisi.

 

W świątyniach wierni składają dary dla mnichów – w paczkach jest kawa, słodkości i wszystko, co do życia potrzebne.

chiang mai dary dla mnichów

 

Podryw na psa

 

Wycieczka z biurem z Chiang Mai

Pozostałe okoliczne atrakcje, wśród których mogą przebierać turyści w Chiang Mai, są następujące: trekking po górach lub w dżungli, kąpiel w wodospadzie, wizyta w słoniowym azylu z karmieniem i opieką nad słoniem, przejażdżka na słoniu, rafting czy spływ bambusową tratwą. Wycieczki są półdniowe, jednodniowe lub trzydniowe. Wybór odpowiedniej opcji nie jest łatwy. Ja postanowiłam wykupić taką jednodniową wycieczkę w lokalnym biurze, aby poznać okolicę Chiang Mai i po raz pierwszy w życiu mieć kontakt ze słoniem. Wybrałam pakiet w cenie 900.000 bathów zawierający wizytę w etnicznej wiosce, trekking po dżungli, kąpiel w wodospadzie, przejażdżkę na słoniu i spływ bambusową tratwą.

Wycieczka okazała się dość żenującym doświadczeniem. Wizyta w etnicznej wiosce, złożonej z jednej kobiety tkającej szale, trwała 10 min. Przewodnik, posługujący się bardzo słabym angielskim, o samym plemieniu powiedział jedno zdanie. Serio. Trekking po dżungli to 15-minutowy spacer szeroką drogą do wodospadu, w którym nikt się nie kąpał, bo woda okazała się brudna. Sam wodospad też bardzo przeciętny. Marne pocieszenie stanowił fakt, że byliśmy na miejscu jedyną wycieczką. Wreszcie przejażdżka na słoniu, zapowiadana na 30-45 min, trwała 15 min i polegała na przejściu skrawkiem dżungli, a potem wejściu do rzeki i przejściu nią, na co słonie za bardzo nie miały ochoty. Ja na siedzisku jechałam sama (na grzbiecie słonia siedział jeszcze poganiacz), przez co dostałam najmniejsze zwierzę.

 

Wizyta w etnicznej wiosce z jedną przedstawicielką…

 

… i “trekking” do wodospadu. Całość zakończył naprawdę udany spływ tratwą bambusową, w czasie którego było bardzo mokro i zdecydowałam się nie zabierać aparatu.

 

Odpowiedzialny turysta

Wycieczkę uratował spływ na bambusowej tratwie, choć trwał zaledwie 30 min. Zapewnił i dreszczyk emocji, gdy musieliśmy pokonać mini wodospady i ostre zakręty, jak i malownicze widoki. W czasie spływu widziałam innych turystów jadących samodzielnie na grzbiecie ogromnych słoni, których nikt nie prowadził. Czyli jednak można wykupić taką prawdziwą przejażdżkę, wszystko zależy wyłącznie od odpowiedniego wyboru agencji.

Miłą i nieplanowaną niespodzianką było karmienie słoni, na które natknęliśmy się na trasie prowadzącej do wodospadu. Dzięki temu mogłam się przekonać, jak nieprzyjemną mają skórę na końcu trąby i że bardzo silnie chwytają jedzenie w czasie karmienia z ręki. Jednak niezbyt cieszyłam się tym karmieniem, jak i samą przejażdżką. Miałam świadomość, że słonie nie są zbyt szczęśliwe, stanowiąc atrakcję dla turystów. W Chiang Mai bycie odpowiedzialnym turystą liczy się szczególnie, nie tylko w stosunku do zwierząt, ale też lokalnych plemion.

Listopad 2016 r.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.