Trafiłam do Boliwii w czasie wielkiego kryzysu politycznego i protestów rdzennej ludności popierającej dotychczasowego prezydenta Evo Moralesa. Chciałoby się rzec – moment historyczny, dzięki któremu Boliwia nie będzie już taka sama. Ale takich momentów historycznych w jej dziejach było kilka. I dotąd żaden nie przyniósł rozwiązania najbardziej palącego problemu – społecznego rasizmu. To kraj, w którym kolor skóry wciąż ma znaczenie.
Boliwia liczy prawie 11 mln obywateli, a w jej konstytucji widnieje zapis o wielonarodowości. Żaden inny kraj Ameryki Południowej nie ma tak wysokiego odsetka ludności pochodzenia indiańskiego. W Boliwii wynosi on 68%, w tym 44% stanowią rdzenni mieszkańcy (Quechua lub Aymara). Oficjalne języki są aż cztery: hiszpański, którym włada prawie 61% obywateli, quechua (21%), aymara (15%) i guarani (mniej niż 1%). Ale nawet ludność pochodzenia indiańskiego coraz chętniej uczy się hiszpańskiego. Powód? Ich rdzenna mowa jest wyśmiewana, a to powoduje, że zaczynają wstydzić się swoich korzeni. Bez znajomości hiszpańskiego trudno też o lepszą pracę, którą najczęściej można zdobyć w mieście.
Problem w tym, że w miastach, zwłaszcza tych największych, mieszkają rasiści. I nie jest to moja przesadzona opinia, a zdanie wypowiedziane przez mojego przewodnika o indiańskich rysach. W Sucre lub La Paz osiedlili się głównie ludzie pochodzenia europejskiego, urodzeni w bogatszych rodzinach i mający dużo jaśniejszą skórę od rdzennych Boliwijczyków. Ci ostatni do dziś mają zakaz wstępu na miejski plac w La Paz. Indian uważa się za głupich, leniwych, zacofanych i brudnych dzikusów.
Boliwijki w tradycyjnych strojach. Dla Metysów, potomków Hiszpanów, taki strój to wyraz zacofania.
Równouprawnienie Indian
Z nieformalną dyskryminacją Indian postanowił skończyć jeden człowiek. Sam miał indiańskie korzenie i pochodził z biednej, chłopskiej rodziny. Nazywał się Evo Morales i w styczniu 2006 roku wybrano go na prezydenta Boliwii. Pozostawał na tym stanowisku przez 13 lat. Pierwsze wybory wygrał w pierwszej turze, zdobywając 54% głosów. Dokonał tego jako pierwszy kandydat w historii współczesnej boliwijskiej demokracji. Evo Morales zdawał się być przywódcą, na którego Boliwia czekała bardzo długo. Miał szerokie poparcie, a wprowadzane przez niego reformy społeczno-gospodarcze przyjęto z entuzjazmem.
W roku objęcia przez niego stanowiska głowy państwa doszło do wielkiego przełomu. Morales najpierw zainaugurował swoją prezydenturę w Palacio Quemado, siedzibie prezydenta i parlamentu, a następnie pośród prekolumbijskich ruin w Tiwanaku, które są największym centrum kultury andyjskiej. Kraj przemianowano z republiki na Wielonarodowe Państwo Boliwii złożone z 36 narodów rdzennych i mieszkańców o pochodzeniu nieindiańskim. Nowa konstytucja gwarantowała Indianom prawo do terytorium oraz własny system polityczny i sądownictwo na szczeblu lokalnym. Wiphala, siedmiokolorowa szachownica używana przez ruchy indiańskie, została symbolem państwowym i trafiła na niemal wszystkie gmachy publiczne.
Prospołeczne rządy Moralesa doprowadziły do obniżenia poziomu ubóstwa w latach 2005–2015 z 60 do niecałych 39%. Sprawiedliwa redystrybucja dóbr i inwestycje publiczne, przede wszystkim nowe drogi, szkoły i szpitale, zredukowały również rozwarstwienie społeczne. Więcej ludzi awansowało do klasy średniej (z 35 do 56%), a klasa niższa zmniejszyła się z 61 do 40%. Morales odniósł niebywały polityczny sukces i wydawało się, że nic nie może odebrać mu uwielbienia ludu.
Wódz na wygnaniu
W Boliwii istnieje przekonanie, że władza nie może być wieczna, bo z czasem psuje ludzi. Evo Moralesa faktycznie popsuła. Zaczął budować kult swojej jednostki. Kreował się na zbawcę narodu, przed którym na kolana padają burmistrzowie małych miasteczek, aby kontynuował rozpoczęte inwestycje. Nawet na przekąskach rozdawanych w boliwijskich narodowych liniach lotniczych widniała jego podobizna. Słynna kolejka linowa w La Paz została stworzona z jego inicjatywy, a w każdym wagoniku znajdowało się zdjęcie Moralesa. Część mieszkańców poczuła przesyt. Wódz mógł za to liczyć na niesłabnące poparcie Indian.
W październiku 2019 roku Morales stanął do walki o czwartą kadencję. Był pewnym kandydatem do zwycięstwa, ale pojawiły się oskarżenia o fałszerstwa wyborcze. Morales zgodził się na rozpisanie nowych wyborów, ale nie chciał przedwcześnie ustąpić ze stanowiska. Upór prezydenta spowodował bunt policji i wojskowych. Morales pozostał bez żadnej ochrony. Nie mając innego wyjścia, wraz ze swoją świtą opuścił kraj i udał się do Meksyku. Otrzymał w nim azyl polityczny, ale został wydalony ze względu na mieszanie się w sprawy wewnętrzne Boliwii. Obecnie przebywa w Argentynie, w której może bez przeszkód wyrażać swoje opinie polityczne.
Zniszczone plakaty wyborcze z wizerunkiem Evo Moralesa
Nowe wybory prezydenckie zaplanowano na maj 2020 roku, ale w obliczu pandemii koronawirusa zapewne zostaną przełożone. Boliwia będzie musiała poczekać na nowego przywódcę. Do stabilizacji politycznej wciąż jej daleko.
Taką własnie Boliwię chciałbym zobaczyć. Może w przyszłym roku mi się uda!