Achalcyche znaczy dosłownie „nowy zamek”, co jest trafnym odniesieniem do miasta, które rozrosło się wokół XII-wiecznej twierdzy. Odbudowana w 2012 roku, stanowi dziś największą atrakcję i wabik dla turystów. Choć znajdą się i tacy, którzy z niedowierzaniem przyjmą efekt renowacji i uznają kompleks za historyczną wydmuszkę.
Achalcyche zostało założone już w IX wieku i znajdowało się wówczas w granicach niewielkiego państwa Tao Klardżeti, podległego Cesarstwu Bizantyjskiemu. Następnie trafiło pod skrzydła królestwa Gruzji, a od XVI wieku zostało wcielone do Imperium Osmańskiego. Z rąk Turków odbili je Rosjanie, ale bynajmniej nie zadbali o jego rozkwit. Achalcyche w czasach sowieckich podupadło i do dziś nie odgrywa żadnej większej roli. Niegdyś miasto wyróżniało się swoją wieloetnicznością i różnorodnością religijną. Obok kościołów prawosławnych, katolickich i ormiańskich była też synagoga i meczet.
Achalcyche współcześnie
Dziś mieszkańcy są przede wszystkim Gruzinami i Ormianami, aczkolwiek istnieje dość spora grupa Polonii, którą stanowią potomkowie zesłańców po powstaniu styczniowym. Miasto jest też całkiem strategicznie położone. Do granicy z Turcją jest tu tylko 20 km, a poza tym szybko dojedziemy stąd do Batumi, Borjomi czy Kutaisi. Przejazd do Tbilisi zajmuje trzy godziny, a marszrutki odchodzą co godzinę. Teoretycznie funkcjonuje też połączenie do Erywania, ale marszrutka czasem jedzie jedynie do ormiańskiego miasta Gyumri albo – jak to było w moim przypadku – nie przyjeżdża wcale.
Achalcyche jest chyba najbardziej kompaktowym miastem w Gruzji, bowiem wszystko znajduje się w nim na wyciagnięcie ręki. Dworzec autobusowy jest tuż obok drogi prowadzącej na wzgórze zamkowe, na której rozlokowały się hotele i pensjonaty. Naprzeciwko dworca znajduje się sklep spożywczy, trochę dalej park i faktyczne centrum miasta. Tu już turystów nie uświadczymy, bo interesuje ich wyłącznie twierdza i położone nieopodal skalne miasto Wardzia.
Pomnik królowej Tamary
Twierdza Rabati
Od 2012 roku napływ turystów do Achalcyche jest zauważalnie większy. A ma to związek z odbudową symbolu miasta, czyli twierdzy Rabati. Ówczesny prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili podjął decyzję o pełnej rekonstrukcji wzgórza zamkowego. Pracę zajęły zaledwie dwa lata i być może dlatego efekt końcowy nie jest tak dobry, jak być powinien. Gdzieniegdzie bardzo rzucają się w oczy dobudowane elementy, ani trochę nie zadbano o subtelność rekonstrukcji. Mimo że wszystkie odbudowane zabytki są pozbawione wystroju i zwiedzamy tylko mury, to w kompleksie zamkowym można spędzić nawet dwie godziny i nie będzie to czas stracony.
Konserwacja po achalcychyńsku
Bilet wstępu kosztuje 6 lari (ok. 9 zł), ale jest on potrzebny jedynie do zwiedzania zachodniej części wzgórza z meczetem i pozostałościami twierdzy. Reszta jest otwarta dla wszystkich i stanowi ulubione miejsce do organizowania sesji ślubnych. Zaraz przy głównym wejściu znajduje się duża i chyba mało lokalna restauracja, nastawiona przede wszystkim na turystów. Należące do niej parasole i inne komercyjne lokale zawłaszczające pomieszczenia dawnych osmańskich budowli, nie robią dobrego wrażenia i ma się poczucie obcowania z historyczną wydmuszką. Ale na szczęście, gdy tylko zagłębimy się w zakamarki twierdzy, zaczniemy wchodzić na wieże i oglądać cały kompleks z góry, przykre odczucie mija, a samo miejsce jawi się jako naprawdę ciekawe.
Polsza lowe
Jednak gdyby ktoś chciał poeksplorować miasto, to niewiele jest tu do zrobienia i zobaczenia prócz wspomnianej twierdzy Rabati. Mimo to miałam w nim miłe i zaskakujące spotkanie. Szukałam jakiegoś lokalu, który oferowałaby coś więcej niż mięso i ser. Przy moim pensjonacie był co prawda hotel z restauracją, ale ja wolę stołować się w lokalnych knajpkach. Wchodziłam do coraz to uboższych przybytków, gdzie witano mnie serdecznie, choć ja po gruzińsku umiałam powiedzieć tylko „Dzień dobry”, a na naukę rosyjskiego w szkole już się nie załapałam. Niestety, menu nigdzie nie wyglądało choć trochę bezserowo i bezmięsnie. No trudno, wybrałam w końcu malutki lokalik, gdzie zamówiłam czaczapuri.
Właściciel na mój widok zmrużył oczy i zapytał, czy jestem z Rosji. Zaprzeczyłam i powiedziałam „Polsza”. Wtedy złapał się za głowę i krzyknął do swojej kucharki, że jestem z Polski. Po czym zaczął mnie ściskać i całować, mówiąc – niczym w reklamie – że jego babuszka była z Krakowa. Przyniósł zdjęcia polskich turystów, którzy trafili niegdyś do jego lokalu oraz kartkę świąteczną wysłaną z Polski. Kazał kucharce podać sałatkę warzywną (dokroiła pomidory i ogórki do tej, której nie dojadła poprzednia klientela), a sam przyniósł dzban wina. Musiałam go srogo rozczarować, bo nie wypijałam z każdym toastem do dna i nie chciałam dolewek.
Mimo miłej atmosfery, nasza konwersacja się nie kleiła, bowiem sprowadzała się do deklarowania co chwilę „Polsza lowe” ze strony gospodarza. Kombinowałam, jak po zakończeniu posiłku elegancko się stamtąd zmyć. Wymyśliłam, że śpieszę się na marszrutkę do Tbilisi o godzinie 18. Mimo oporów właściciela, podziękowałam i szybko czmychnęłam, a następnego dnia musiałam trzymać się z dala od jego lokalu. Tym razem na obiad poszłam do restauracji Iveria – silącej się na elegancję, ale w klimacie bardzo prowincjonalnym. Sam lokal jest jednak godny polecenia, jeśli będziecie w Achalcyche. Menu po angielsku, potrawy tanie i tradycyjne, a obsługa włada językiem Szekspira.
Kwiecień 2018 r.